Oj trudno nam jest z rana wstać, ale w końcu się zbieramy. Nasz host odwozi nas na stację benzynową w kierunku Chuluteca. Za bardzo nie wierzymy w stopa, ale jednak próbujemy, zawsze przecież można złapać autobus. Ku naszemu zdziwieniu, po pięciu minutach znajdujemy faceta, który jedzie aż do Choluteci. Siadamy na workach z tyłu i ruszamy. Honduras to górzysty kraj, podziwiamy więc widoki malowniczych wzniesień. Na pace siedzi z nami 10-letni chłopiec, syn właściciela wozu i zadaje nam tysiące pytań. Nie sposób tu wszystkich zacytować, ale jedno szczególnie zapada nam w pamięć. „Czy w Polsce też jest Święty Mikołaj?” – pyta ciekawski młodzieniec, jakby szukając potwierdzenia na jego istnienie. Jest to temat jak najbardziej aktualny, bo za tydzień gwiazdka. Mówimy mu, że jasne że tak. Na to on: „I co wchodzi do domu przez komin?” Uśmieliśmy się nieźle.
Cieszymy się, że już dziś dotrzemy do Leonu w Nikaragui. Nasze szczęście nie trwa jednak długo. Po przejechaniu połowy trasy docieramy nagle do jakiegoś wielkiego korka. Nie rozumiemy, co to jest. Nasz kierowca mija wszystkie ciężarówki i mknie dalej. Jednak w pewnym momencie zatrzymuje się, bo dalej jechać się już nie da. Powód tego jest znany nam w Polsce dobrze. Strajk kierowców i kompletna blokada drogi. Ci bandyci po prostu terroryzują pół kraju, żeby uzyskać jakieś gwarancje rządowe. A ludzie grzecznie czekają i nie protestują. Tysiące, a może setki tysięcy osób w całym kraju czeka cierpliwie aż panowie – kierowcy skończą protest.
Pytamy się naszego kierowcy, czy można przejść na piechotę blokadę i ruszyć dalej. On stwierdza, że tak bo zaraz jest skrzyżowanie z inną drogą i tam na pewno coś będzie jechać. Organizatorzy protestu byli jednak sprytniejsi. Zablokowali też drugą drogę powodując totalny paraliż. Naprawdę nie wiemy, co robić. Jest straszliwy upał. Do granicy mamy jeszcze 80 km. Wszyscy nam mówią, że blokady są w całym kraju, więc nie ma sensu nic robić. I znowu ten latynoski spokój i dystans do rzeczywistości, kierowcy przyjmują zaistniałą sytuację bez zdenerwowania. Część wyjmuje hamaki, rozwiesza je pod naczepą swojego tira i oddaje się błogiemu lenistwu.
Mijamy w końcu na piechotę wszystkie blokady. I siadamy przy drodze. Czekamy na samochód, który widząc protest zawróci w kierunku, który jest nam potrzebny. No i w końcu pojawia się taki pojazd. Dwóch miłych facetów zabiera nas do San Lorenzo, miejscowości położonej nad samym morzem, 13 kilometrów stąd. A więc, o ironio! przez przypadek dotarliśmy do miejsca, w którym niby to mieliśmy spędzić dzień i noc, według wersji przedstawionej naszych przyjaciołom z Tegucigalpy. Honduras najwyraźniej nie jest zadowolony, że chcemy tak szybko go opuścić. Staramy się jeszcze coś złapać, ale sytuacja jest beznadziejna. Mówię Oli, że szkoda marnować dnia, skoro jesteśmy nad morzem to powinniśmy olać blokady i udać się na plażę, przenocować w San Lorenzo i ruszyć dalej jutro rano. Tak też w końcu robimy. Bez trudu znajdujemy auto, które podwozi nas do centrum miasteczka. Znajdujemy tani hotel za 6 dolców za pokój i ruszamy się kąpać. Miejscowość ta jest dość ciekawa. Ma park z pomnikami krokodyla, żółwia i innych zwierząt związanych z wodą. Nas jednak najbardziej interesuje sama woda. Wybrzeże okazuje się bardzo ładne. Może nie ma uroczej piaszczystej plaży, ale jest za to piękny widok na góry i okoliczną wyspę pełną zielonych drzew. No i jest coś jeszcze, co mi się strasznie podoba. Park z kamienną platformą, z której miejscowi oddają skoki do wody. Nasze przybycie wzbudza sensację. Jesteśmy chyba jedynymi turystami w mieście. Przychodzą dzieci, młodzież i starsi, żeby zobaczyć jak gringo skacze do wody. Jakąś godzinę bawię się w ten sposób. Ola woli posiedzieć w tym czasie na murku.
Co jest ciekawe w San Lorenzo jest pełno knajp z super tanim piwem, ale bez możliwości zjedzenia czegokolwiek i trochę barów z jedzeniem, w których piwa kupić nie można. Korzystamy, więc z jednego i drugiego, aby zaspokoić wszelkie pragnienia. Wieczorem mamy zamiar iść na koncert, który akurat się odbywa niedaleko plaży. Wychodzimy z hotelu, jest już całkiem ciemno. Nagle jesteśmy świadkami dość przerażającego zdarzenia. Naszym oczom ukazuje się zdenerwowana postać biegnąca ulicą. Najwyraźniej kogoś goni. Okoliczni ludzie krzyczą – chyba go okradli!. W pewnym momencie mężczyzna wyjmuje pistolet i oddaje serię strzałów w kierunku uciekających przestępców. Nie chciałbym się znaleźć w tym momencie przypadkowo na linii strzału. Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego, ale wszystko kończy się bezkrwawo. Złodzieje zdążyli uciec, ofiara się uspokaja i zaprzestaje pościgu. Po pełnym wrażeń dniu zapadamy w spokojny sen.
(post napisany w czasie podróży przez Marcina)
Map Placeholder