W okamgnieniu niedomagam – coś jakby grypa, zaziębienie, w każdym razie rozkłada mnie w mig na łopatki, zupełnie zakłócając pierwsze dni aklimatyzacji. Muszę odpocząć, złapać oddech, przykuć się do łóżka, bo coś mnie momentalnie przezwycięża – może zatrucie, ale tak bez stanów pośrednich? bez znaków ostrzegawczych? Intuicja podpowiada, że jest powyżej trzydziestu dziewięciu, wręcz cały się gotuję. Gorączka jak diabli w tropikach.
Podwyższona temperatura, która przyszła tak nagle, to pierwszy symptom tropikalnej choroby wirusowej zwanej denga. To, co się teraz objawia jako stan chorobowy, jest wynikiem ukąszenia komara z rodziny Aedes, do jakiego musiało dojść przed paroma dniami. Dopiero co tu przyleciałem, mija zaledwie drugi tydzień mojego pobytu w Hondurasie, a tutejsza fauna już daje się ostro we znaki. Najwidoczniej na spotkanie ze mną nie tylko wyszli znajomi Latynosi, ale też hordy komarów, okazując gościnność na swój osobliwy owadzi sposób.
Mijaniu weekendowych dni towarzyszy przekonanie, że mam grypę, ale dopiero w poniedziałek – przy okazji odbierania wyniku dodatniego – usłyszę diagnozę: to denga. Tymczasem wirus dopiero co zaczyna się panoszyć, rozkręcać, piątkowy symptom gorączki, pierwszy z długiej listy objawów, w sobotę przekazuje pałeczkę innemu symptomowi – bólowi mięśni i stawów, z kolei ten następnemu – gwałtownemu spadkowi liczby płytek krwi, słowem, chorobowa sztafeta przybiera na sile, a ja staję się coraz bardziej bezsilny.
Pełne powagi słowa lekarza w laboratorium mówiące, aby nie lekceważyć potencjalnie śmiertelnego wirusa dengi – który właśnie rabuje organizm z płytek krwi, atakując białe krwinki – powodują, że do domu wracamy z duszą na ramieniu, wracamy, ponieważ jest i kolega, nowojorczyk, z którym rozchorowaliśmy się dokładnie tego samego dnia, co jest rzadkim zbiegiem okoliczności. – O czymś takim jeszcze nie słyszałem – mówi kolega Honduranin. Nowojorczyk ma wynik gorszy, jego płytki krwi lecą na łeb na szyję. Zadaje wobec tego pytanie: – Czy to oznacza, że umrę? – Może pomylili nasze wyniki badań – rzuca w poszukiwaniu nadziei, siejąc przy okazji wkoło niepokój. Jest przerażony, bo chory.
Chcę się dowiedzieć jak najwięcej o tej chorobie. Muszę poznać nieprzyjaciela, zanim przypuści następny atak w postaci kolejnych symptomów. Najpierw sięgam do genezy. Przywodząca na myśl kontynent afrykański nazwa denga wzięła swój początek, według jednej z teorii, z suahilijskiego wyrażenia Ka-dinga pepo, co miało wskazywać na działanie złego ducha, na chorobę diabła, która opanowała ciało człowieka. O wirusie dengi można powiedzieć wiele, ale z opętaniem ma jednak niewiele wspólnego. Zresztą teorii dotyczących pochodzenia tego wyrazu jest więcej. Jeśli zaś chodzi o pierwsze wzmianki na temat choroby, to pojawiły się one w chińskiej encyklopedii medycznej w III w. za panowania chińskiej dynastii Jin.
Zgodnie z lekarskimi zaleceniami sięgam – ile tylko się da – po litrową butelkę wody, w której rozpuszczam małą saszetkę soli, wypijam czym prędzej, przeciwdziałając w ten sposób odwadnianiu organizmu, które następuje błyskawicznie, bo wystarczy jedna godzina, by sapać z dzikiego pragnienia i słaniać się na bolących nogach. Zaczynają boleć łydki, uczucie jest przenikliwe, nieomal bliskie powstawaniu w mięśniach kwasu mlekowego, jak gdybym uczestniczył dzień wcześniej w biegu, zatrzymując się na czterdziestym drugim kilometrze.
Tymczasem chorobowa sztafeta bynajmniej nie zwalnia tempa. Symptom bólu łydek przekazuje teraz pałeczkę uporczywym dolegliwościom żołądkowo-jelitowym. Jednocześnie pojawia się kolejny książkowy objaw: odtąd każdy ruch gałek ocznych – czy to przesuwający, skręcający, czy też obrotowy – będzie bolał. Na tę chwilę nici z łapczywego przyglądania się egzotycznemu światu. Dni muszą mijać na rekonwalescencji.
W miarę odzyskiwania z każdym kolejnym dniem i sił, i energii do życia – gdy wreszcie wyniki badań zaczynają pokazywać, że płytkom krwi wraca chęć istnienia, i że ich liczba powoli się zwiększa – obserwuję, jak na moich kończynach pojawia się wysypka, która – jak się w rezultacie okaże – jest najmilszą wysypką, jakakolwiek pojawiła się na moim ciele. Ta wysypka jest sygnałem, jaki otrzymuję od organizmu – w taki sposób dowiaduję się, że wirus dengi, zostawszy pokonanym, grzecznie opuszcza moje ciało. Lekarze wiedzą, że gdy tylko pojawia się wysypka na rękach, czy stopach, to można szykować pacjenta do wypisu.
Na szczęście już wiem, że wirus, który kilka dni temu zaatakował mnie znienacka, jest klasyczną i łagodną odmianą dengi. Istniały strachy, że poleci krew z uszu, czy z nosa, jak ma to miejsce w przypadkach najostrzejszych, ale tak się nie stało, ponieważ ściśle przestrzegaliśmy z kolegą nowojorczykiem siedmiodniowej kuracji, której łączny koszt wyniósł kilkaset dolarów (hospitalizacja w prywatnym szpitalu, kroplówki, leki, napoje).
Zdaniem Światowej Organizacji Zdrowia rokrocznie dochodzi od pięćdziesięciu do stu milionów zachorowań, z czego odnotowuje się nawet do kilkunastu tysięcy przypadków śmiertelnych. W tym upatruję przyczynę tych zgonów na świecie – w zatrważającym ubóstwie obywateli. Nie wszystkich przecież stać na poniesienie tak wysokich kosztów leczenia, jakie ja poniosłem, szczególnie nie wszystkich w takim kraju jak Honduras, gdzie sześćdziesiąt procent ludności żyje poniżej granicy ubóstwa. Wirus zagraża obywatelom ponad stu krajów strefy tropikalnej i subtropikalnej (Azja, Afryka, Ameryka Łacińska), czyli tym najuboższym.
Gdzieś wyczytałem, że liczba zachorowań na wirus dengi na świecie wzrasta. – Dlaczego rokrocznie jest coraz więcej chorych? Myślę, że głównie przez brud i śmieci – wytłumaczył mi dr Fernando Moran z Laboratorium Badań Epidemiologiczno-Klinicznych w San Pedro Sula. – Wiele osób wyrzuca na ulicę co popadnie: butelki po wodzie, kartoniki po sokach. Na dnie tych śmieci wielokrotnie pływają resztki produktów, które są dobrym środowiskiem do znoszenia komarzych jaj. Ludzie, zanieczyszczając miasto, dają zielone światło na wylęganie się kolejnym komarom-przenosicielom – wytłumaczył honduraski lekarz.
Teoria dr Morana mówi, że to człowiek, przez zanieczyszczanie środowiska, sam gotuje sobie ten chorobowy los. Ponieważ szczepionki na wirus denga nadal nie wymyślono i możliwe jest tylko leczenie objawowe, warto – myślę sobie – stawiać podobne hipotezy, aby tę chorobę diabła, tego tropikalnego wirusa, raz na zawsze, w imię świętego spokoju, wysłać hen daleko, gdzieś w nieznane ludziom zakątki – po prostu posłać dengę do samego diabła.