Wracamy stopem do Hawany. To już nasze ostatnie chwile na Kubie. W połowie drogi żegnamy ostatniego amarillo. Podróż przebiega sprawnie, poza przeklętym Pinal del Rio gdzie dwóch amarillo idzie sobie na godzinną przerwę zostawiając oczekujących na „okazję” na pastwę losu. Ale to już na szczęście przeszłość, nasza guagua mknie w stronę stolicy. Pytam się stojącego obok mnie Kubańczyka czy wie dokąd jedzie ten autobus, bo my chcemy dostać się do centrum. Na to on odpowiada, że możemy trzymać się jego, bo mieszka przy samym Kapitolu (do rewolucji 59 roku znajdowała się tu siedziba kubańskiego rządu, obecnie jest to Kubańska Akademia Nauk). Następnie sugeruje, że wie gdzie moglibyśmy zatrzymać się na noc. Potem okazuje się, że najchętniej widziałby nas w swoim mieszkaniu. Zapowiada, że ma skromne warunki ale za 15 czy 10 peso convertible może nas przenocować. Reagujemy entuzjastycznie na taką propozycję, zbijając od razu cenę do 10 peso na naszą trójkę. Dość szybko docieramy do miejsca naszego noclegu.
Miejsce z zewnątrz wydaje się świetne. To rzeczywiście kamienica vis a vis Kapitolu, z odnowioną fasadą, z zewnątrz prezentuje się znakomicie. Niestety z sekundy na sekundę widok się pogarsza. Mijamy korytarze z obdartymi ścianami, gdzie prawie z każdej dziury wyłania się jakiś Kubańczyk – mieszkaniec kamienicy. I w końcu znajdujemy się w mieszkaniu, w którym dane nam będzie spędzić dwie kolejne noce. Łóżka oczywiście nie ma, co nie jest dla nas jednak zbyt wielkim problemem. Gorzej, że w domu nie ma łazienki ani bieżącej wody, a wszyscy korzystają z położonej na korytarzu jednej łazienki z ubikacją, która nie jest połączona z kanalizacją. Zapchana do granic możliwości toaleta oraz brak wody zniechęcają do spędzenia w tym pomieszczeniu choćby krótkiej chwili.
Mieszkanie składa się z kuchni połączonej z pokojem dziennym i antresoli z sypialnią, wszystko razem wielkości około 15 metrów. Rozkładamy nasze karimaty na podłodze w głównym pokoju. Zanim jednak udamy się na spoczynek, wysłuchamy jeszcze niesamowitego koncertu. Idziemy na dach budynku z naszym gospodarzem, który zawodowo zajmuje się śpiewem. Niedogodności noclegu chce nam chyba zrekompensować występem w tych niezwykłych okolicznościach. Z dachu roztacza się panorama na centrum Hawany. Gospodarz rozpoczyna od deklamacji wiersza, a następnie zachęcony przeze mnie zaczyna śpiewać. Śpiewa bez końca na żenująco niskim poziomie i stara się nas jednocześnie zachęcić żebyśmy się do niego przyłączyli.
Na szczęście w końcu ta serenada dobiega końca i kładziemy się spać. Tutaj czeka nas kolejna atrakcja. Ponieważ między kuchnią, a naszą sypialnią nie ma ściany mamy możliwość poznać efekt nieszczelności rur gazowych. Intensywny zapach gazu nie daje nam zasnąć, mamy obawy czy następnego dnia się obudzimy.
Na szczęście nic się nie dzieje. Po dwóch dniach i nocach spędzonych w Hawanie, szczęśliwi udajemy się w stronę lotniska Jose Marti aby polecieć do Meksyku. Ku naszemu zdziwieniu samolot wznosi się w niebo z niesamowitą punktualnością. Iberia mogłaby się tutaj dużo nauczyć.