Niepewnie stawiamy pierwsze kroki na wyspie, na której przyjdzie nam spędzić następnych kilka dni. Prowadzi nas znajomy Gabriela. ¨Najpierw musicie odwiedzić Sahilę, to jest nasz kongres, który decyduje o wszystkim i wam też musi wydać zezwolenie na pobyt tutaj.¨ – mówi. Patrzymy się na siebie z uśmiechem, robi się naprawdę ciekawie. Ulice na Tigre są dużo szersze niż na Carti i jest tu bardzo czysto, nie ma pałętających się pod nogami śmieci. Kuna wychylają się ze swoich domów i przyjaźnie do nas machają, dzieci podbiegają wołając co chwila „Hola! Hola!”. Tylko kobiety, szczególnie te starsze zachowują dystans, dla nich jesteśmy przede wszystkim potencjalnymi kupcami ich wyrobów, czyli moli i koralików. Na nasz widok wyskakują szybko z domów prezentując kolorowe kawałki materiałów albo biżuterię, szepczą coś przy tym w swoim języku.
Siedziba kongresu to chata, wyglądająca podobnie jak wszystkie inne wkoło, tylko dużo od nich większa. Wchodzimy. W środku siedzi dwóch dziadków, jeden na hamaku, drugi na krześle. Mówimy im, jaki jest cel naszej wizyty i ile chcemy tu zostać. Kiwają z aprobatą głowami. Mówią, żeby udać się do „szefa cabañi”, czyli osoby odpowiedzialnej za turystyczną część Tigre. A czy możemy pytać o nocleg też zwykłych ludzi? Tak, możemy żaden problem. Jaka miła ta Sahila. Spodziewaliśmy się raczej jakiegoś srogo wyglądającego wodza. Na pożegnanie dajemy mężczyznom w prezencie dwie z naszych licznych pomarańczy.
Dochodzimy na koniec wyspy, gdzie znajduje się specjalnie wyznaczona strefa dla turystów. Nie ma tu normalnych domów, są tylko ładnie zrobione z bambusa i słomy cabañie, jedna restauracja, palmy i przepiękna plaża. Widać, że kiedyś w tym miejscu znajdowało się lotnisko. Wita nas kierownik tego „ośrodka”. Dowiadujemy się, że nocleg kosztuje 10 dolców od łebka. Na szczęście po raz kolejny od wydania dużej sumy pieniędzy ratuje nas nasza casa de campania. Szef za rozbicie namiotu na 3 doby chce w sumie tylko 10 dolarów. Cena jest super, więc zostajemy.
Kolejna postać pojawiająca się na naszej drodze to guia, czyli przewodnik po wyspie. Jest to mężczyzna w podeszłym wieku, który od razu prezentuje nam swój notesik z adresami turystów z różnych krajów, którzy odwiedzili Tigre. Podąża za nami do miejsca, gdzie chcemy się rozbić, mówi że kiedy już skończymy się oporządzać, chętnie oprowadzi nas po wyspie. Zaczynamy się obawiać, że pobyt w tym rajskim miejscu może zostać dosyć poważnie zakłócony przez nieodstępującego nas na krok guię. Staramy się więc w jakiś uprzejmy sposób go spławić. I w końcu udaje się. Zanim rozłożymy namiot wskakujemy do wody. Jest wspaniale! Myśleliśmy co prawda, że Tigre będzie wyspą bardziej dziką i zupełnie nieturystyczną, ale i tak bardzo cieszymy się że tu trafiliśmy.