Wkrótce po powrocie z cmentarza otrzymujemy informację: „Rica Mar się zbliża, bądźcie gotowi.” I rzeczywiście po 30 minutach widzimy ponownie statek, który nas tu przed tygodniem przywiózł. Załoga wita nas ciepło, a Tigre żegna. Tym razem podróż ma trwać aż dwa dni. Trasa jest podobna, ale naszym marynarzom najwyraźniej się nie spieszy. Gabriel ma rodzinę na Narganie i tam własnie mamy spędzić pierwszą noc, kapitan i jeszcze jeden chłopak mają dom na Carti i tam też zakotwiczymy na kolejny nocleg.
Do Nargany przybijamy już po 30 minutach. Mamy w końcu okazję, żeby zwiedzić ją lepiej. Jak już pisałam wcześniej, mieści się tu siedziba panamskiej gwardii narodowej. Co ciekawe na Tigre na przykład w ogóle nie ma policji. Kuna zdecydowali, że będą tam się rządzić sami. San Blas mimo przynależności do Panamy posiada dosyć duży stopień niezależności. Wieczorem na statek przychodzi dość ciekawy mężczyzna. Jeszcze kilka lat temu był deputowanym do parlamentu, teraz zajmuje się turystyką. Następnego dnia pokazuje nam swój hostel, niestety nie ma zbyt wielu gości. Miejsce jest o.k. ale wyspa po prostu nie należy do najpiękniejszych.
Pierwsza noc na statku. Rozkładamy się na deskach przykrytych plandeką. Nad nami niebo mrugające milionem gwiazd. Jest cudownie, do momentu kiedy niebo nie przykryje się chmurami i nie zaczną się na nas lać strugi deszczu. Chowamy się prędko do kajuty i rozkładamy na ziemi. Nie są to zbyt komfortowe warunki. Cały czas zjeżdżamy do dołu, a poza tym marynarze mają dosyć specyficzny zwyczaj. Jak tylko kładą się do łóżek, włączają głośno radio. Przez większą część nocy leci muzyka, ale już o 4 nad ranem budzą nas huczące wiadomości. Przez półsen słyszymy, co się dzieje w Rosji i na Ukrainie. Wstajemy niewyspani i przez cały dzień czaimy się wokół kajuty, myśląc o jakimś dyskretnym sposobie zlikwidowania radia, albo chociaż jego uciszeniu poprzez wyrzucenie w morską toń baterii… Oczywiście w końcu tego nie robimy.
O dość wczesnej porze dopływamy na Carti. Żar leje się z nieba. Umieramy, a tu nie ma gdzie się wykąpać. Linia brzegowa wyspy jest bowiem z każdej strony gęsto zabudowana, a od obok każdego domu znajduje się molo zakończone wychodkiem. Decydujemy się wypożyczyć od Indian kajak i popłynąć na ląd. Wsiadamy niepewnie do czółna i zaczynamy wiosłować. Są lekkie fale i czujemy się bardzo niestabilnie. W połowie drogi między wyspą, a lądem przepływający obok rybacy machają do nas gwałtownie i wołają: „tiburones!”. Miny mają śmiertelnie poważne, więc to chyba nie żarty. Świetnie, nie dość, że bujamy się na papierowej łódce, to jeszcze są tu rekiny. Robi nam się trochę słabo, czym prędzej dopływamy do brzegu.
Wchodzimy po błotnistym dnie do mętnej wody, w której nie wiadomo co się czai. Rekin nie podpłynie na taką płyciznę, ale mamy paranoję że z pobliskiej rzeki mógłby dostać się tu krokodyl. Siedzimy więc w kucki rozglądając się nerwowo. Marcin dzierży w dłoni wiosło, gotowe do ataku. Ochłodziliśmy się, ale średnia to była przyjemność…
Kolejna noc na statku wygląda podobnie. Piękne niebo, chmury, deszcz, kajuta, radio. Ale i tak wyspaliśmy się już lepiej niż poprzednio, bo mogliśmy zająć łóżka marynarzy, którzy spali w swoich domach. Ogólnie wspaniale czujemy się na Rica Mar, moglibyśmy na niej spędzić jeszcze spokojnie ze dwa tygodnie. Niestety nasza wielka przygoda kończy się. Dobijamy do Población Miramar.