O szóstej rano jesteśmy już na statku Rica Mar, razem z naszymi bagażami i prowiantem. Zakupiliśmy również worek stu pomarańczy. Nie wiemy zupełnie czego się mamy po Tigre spodziewać? Czy zostaniemy przywitani miło czy też wrogo? Czy będą tam normalne sklepy? I gdzie będziemy spać? Wyobrażamy sobie jakąś raczej dziką wyspę z niezbyt przyjaźnie nastawionymi do turystów mieszkańcami. Opowieści o Kuna znamy głównie z książki Cejrowskiego „Gringo wśród dzikich plemion”, który miał z nimi sporo do czynienia, kiedy przemierzał piechotą przesmyk Darien. Nie były to opowieści świadczące specjalnie na ich korzyść… Poza tym pamiętamy również relacje Kingi i Chopina („Prowadził nas los”), którzy zostali na jednej z wysp osądzeni i ukarani za to, że zjedli leżącego na ziemi kokosa.
Nasi marynarze myją zęby, dokonują ostatnich przygotowań, i w końcu wraz ze wstającym na horyzoncie słońcem odpływają. A więc ruszamy! Na najprawdziwszej barce Kuna w otwarte morze! W nieznane!
Marynarze są bardzo mili, trochę rozmawiamy, najfajniejszy jest Gabriel, który udziela nam wielu informacji o San Blas i Tigre. Kuna lubią mówić, że mają po jednej wyspie na każdy dzień roku. W rzeczywistości jest ich więcej. Z ponad 300 wysp, jednak tylko czterdzieści parę zamieszkują ludzie. I to dopiero od niespełna 200 lat. Wcześniej Indianie mieszkali na lądzie, około roku 1830 rozpoczęła się masowa, do dziś nie wyjaśniona migracja na wyspy. Comarca de San Blas liczy 3, 206 kilometrów kwadratowych i nie wchodzi w skład żadnej z dziewięciu prowincji panamskich. Nazwę taką nadali temu regionowi Hiszpanie, miejscowi używają określenia Kuna Yala. Archipelag stanowi oddzielny, rządzący się własnymi prawami organizm. Zamieszkuje go ponad 36 tysięcy Indian. Posługują się oni swoim własnym językiem, ale większość zna również hiszpański.
Już od XVI wieku Indianie musieli nieustannie walczyć o zachowanie niezależności. Jednak dzięki swojej odwadze i determinacji, obcym najeźdźcom nigdy do końca nie udało ich się sobie podporządkować. Już na początku XIX wieku władze hiszpańskiej kolonii Nowej Granady przyznały im samodzielność. W 1925 roku San Blas, wspierane przez rząd Stanów Zjednoczonych, ogłosiło niepodległość jako Republika Tule. Republika przetrwała zaledwie kilka dni. Jednak aż po dziś dzień tamte wydarzenia Kuna określają dumnym mianem Revolución. Wskutek wieloletnich negocjacji, toczących się zarówno przed epizodem z ogłoszeniem niepodległości, jak i potem, rząd Panamy uznał San Blas za autonomiczną część kraju. Kuna otrzymali prawa własności wysp i wybrzeża. Nikt bez ich zgody nie może się tutaj osiedlać, ani nabywać gruntów. Próbę taką podjął swego czasu John Wayne, który zamarzył sobie wejść w posiadanie jednej z tych bajkowych wysepek. Mimo poparcia władz Panamy, nic z tego jednak nie wyszło. Kuna skutecznie bronią w ten sposób swojego terytorium, a co za tym idzie – swojej unikalnej kultury.
Rozkładamy się na rozgrzanej słońcem plandece rozciągniętej nad towarem znajdującym się na pokładzie. Cały statek załadowany jest skrzynkami z Coca – Colą. Marynarze łowią ryby, śpią, słuchają radia. Złapane ryby przygotowują na obiad z ryżem i kokosem (najpopularniejsza tutaj potrawa) i co nas miło zaskakuje również nas częstują.
Po paru godzinach na horyzoncie pojawia się pierwsza wyspa. Jest niczym z katalogu – bielutki piasek, palmy, zaledwie kilka budynków. To Porvenir – tu mieści się stolica tzn. każdy statek musi najpierw przybić tutaj i okazać wszystkie dokumenty, my również pokazujemy paszporty. Tak naprawdę oprócz komisariatu, hotelu i lotniska nic tutaj nie ma. Wokół sporo jachtów. Płyniemy dalej.
Następna jest Carti, wysepka również niewielka, ale jakże inna od Porvenir! Tutaj pierwszy raz możemy zobaczyć, jak żyje społeczność Kuna. Carti jest tak przeludnione, że znajduje się tu dosłownie dom przy domu. Schodzimy na ląd (nasi marynarze w tym czasie dokonują wyładunku towaru) i zapuszczamy się w wąziutkie uliczki. Chata przy chacie, a przed nimi kobiety Kuna w swoich pięknych tradycyjnych strojach. To najbardziej egzotyczni i kolorowi Indianie jakich dotąd widzieliśmy w czasie naszej podróży. Kobiety mają ręce i nogi pokryte drobniutkimi koralikami. Siedzą przed domami i wyszywają mole – na kawałkach materiału haftują liście palm albo zwierzęta, wygląda to trochę jak zrobione przez dzieci. Kiedy próbujemy robić im zdjęcia wrogo fukają i odwracają twarze.
Carti to wyspa bardzo popularna wśród turystów, jest tu nawet w jednej z chat Hard Rock Cafe… Nam jednak średnio się tu podoba. Oczywiście egzotyka jest niesamowita, ale kompletnie brakuje przestrzeni. Dom na domu, wszechobecne śmieci, nie ma plaży, nad wodą jedna sławojka przy drugiej (wszystko oczywiście leci do wody). Ciekawie było odwiedzić Carti, ale płyniemy dalej.
Mijamy setki bajkowych bezludnych wysp i wysepek. Po paru kolejnych godzinach dobijamy do Nargany. Są to właściwie dwie wyspy połączone mostem. Mieści się tutaj siedziba panamskiej gwardii oraz więzienie. Jest to najbardziej cywilizowana ze wszystkich wysp, przez to też nie ma takiego uroku jak inne, gdzie żyje się bardziej tradycyjnie. Wiele domów na Narganie buduję się z cegły, ludzie raczej rozmawiają po hiszpańsku, młode dziewczyny porzuciły piękne stroje i wyglądają jak latynoski z miasta. Jest tu parę kościołów, barów. Nie zostajemy jednak na długo, więc nie mamy okazji wszystkiego zwiedzić.
Po pół godzinie docieramy w końcu do Tigre. Gabriel miał rację, jest to rzeczywiście najpiękniejsza z dotychczasowych wysp. Ma część z palmami i plażą oraz tę większą, w której żyje społeczność Kuna. Podpływamy do portu. Gabriel oddaje nas w ręce swojego znajomego z Tigre. Rica Mar płynie dalej, ale ma wrócić tu drugiego stycznia i zabrać nas z powrotem do Miramar.
Otwiera się nowy rozdział. Tigre.