Najpierw miły nocleg w Berlinie u starego znajomego Conrada. W przyjemnej, fajnie urzadzonej kuchni (Conrad jest architektem) siedzieliśmy do drugiej w nocy, pijac wino. Później byl syfny samolot Iberii, lot do Madrytu, w czasie ktorego, ku naszej rozpaczy, nie podali nic do jedzenia ani picia! W Madrycie kolejna niespodzianka – dalej nie lecimy, bo samolot do Hawany już odjechal na drugi koniec lotniska i szykuje się do startu. Zabawne. Przez cały lot robiliśmy sobie żarty, co by było gdybyśmy spóźnili się na ten samolot. Uśmiechnięta, zadowolona obsługa Iberii wsadza nas do samochodu (razem jeszcze z 3 Niemkami) i już za chwilę mkniemy w nieznane przez hiszpańską ziemię do hotelu, w którym zafundowali nam przymusowy nocleg. Nie mamy bagaży, niczego. Nawet szczoteczek do zębów. Nie wiemy dokąd jedziemy. W końcu lądujemy w czterogwiazdkowym hotelu, w małym, klimatycznym miasteczku pod Madrytem. I jest w końcu jedzenie podawane z dobrym winem. Następnego dnia z Katką i Niemką Haike zwiedzamy Madryt. Wkrótce musimy wracać na obiad i dalej… jazda z powrotem na lotnisko. Nagle pojawia się informacja – w stronę Kuby zmierza z prędkością 285 km na godzinę Wilma – pięciostopniowy huragan morderca. Wydzwania do nas spanikowana mama, żebyśmy lepiej zostali w Madrycie. ŻEBYŚMY KONIECZNIE ZOSTALI W MADRYCIE!!! Nie ma takiej możliwości. Trochę się denerwujemy, co nas tam czeka, ale decydujemy się jechać.
Po dziewięciu godzinach podróży lądujemy w kraju Fidela. Bienvenidos a Havana! Czekamy w kolejce do kontroli paszportowej połączonej z przesłuchaniem. Wszyscy palą, nawet policja. Tutaj chyba pali się wszędzie. Do miasta zabieramy się busem razem z Niemcami i Hiszpanami. Płacimy po pięć euro. Pierwsze wrażenie – miasto jest olbrzymie! Całe życie słyszysz coś o Kubie, czytasz o Kubie, oglądasz zdjęcia. Masz wyryty w pamięci obraz Brodacza i Che. Znasz na pamięć piosenki Buena Vista. I nagle widzisz to wszystko na własne oczy! Nagle wjeżdżasz do owianego tysiącem legend magicznego miasta… Pierwsze napisy: Viva la Revolucion, 26 de Julio, Solidaridad. I podobizny Che. Jest też Fidel. Co dalej… oczywiście samochody… oczywiście budynki. Nasz kierowca błądzi po ciemnych, pełnych ludzi ulicach. Jest już noc. W końcu wysiadamy pod naszą casa particular, gdzie wita nas gospodarz.
Casas particulares to najtańsza, legalna forma noclegu na Kubie. Jest nas troje, a kubańskie prawo pozwala na nocleg w jednym pokoju tylko dwóm osobom. Dlatego zawsze jedno z nas pozostaje ¨niezarejestrowane¨. Ceny są różne. W Hawanie przez nasze pierwsze trzy noce płaciliśmy 30 peso convertible za noc (30 EUR) bez śniadania. W innych miastach spaliśmy za 20, czasem 15 od trojki. Połowę nocy spędziliśmy całkiem nielegalnie. Na Kubie istnieją równolegle dwie waluty – peso cubano i convertible. Co za tym idzie, istnieją tak naprawdę dwa światy. Świat waluty narodowej, czyli totalnego socjalistycznego syfu – sklepów na kartki oraz małych budek czy obleśnych barów, jakich nawet Polska Ludowa nie widziała, z wiele obiecujacym napisem OFERTA. W takich miejscach możesz jeść i pić za grosze. Peso convertible to prawie równowartość jednego euro, a jednocześnie 24 peso cubano. 6 peso cubano = 1 złoty. W ofercie można zazwyczaj znaleźć dwa, trzy produkty. Najbardziej rozchwytywana jest pizza con queso – zazwyczaj dosyć obrzydliwy kawał buły z roztopionym serem, czasem jeszcze z szynką. Totalny syf. Największym (jedynym?) jej atutem jest cena: 5 – 6 peso cubano,czyli 1 złoty polski, w Hawanie czasem drozej. Kiedy nie można znaleźć pizzy trzeba zadowolić się bułką z krokietem, kawałkiem mięsa albo jajka. Popić można refresco, robionym najczęściej z gujawy, za około jedno peso, czasem sprzedają też piwo – od 6-ciu do 18 peso. Na deser, jeśli ma się odrobinę szczęścia, można zjeść pasteles – chrupiące rożki z marmoladą z gujawy. Na tym kończy się oferta w kubańskiej walucie. Otwiera się za to drugi, równoległy świat – świat peso convertible. W tym świecie ceny są często wyższe niż w Europie Zachodniej, ale kupić można wszystko.
Świat casas particulares był tym drugim światem, strefą kubańskiej elity, ludzi którym udało się złapać Pana Boga za nogi. Oni zarabiają (w peso convertible) bardzo dużo jak na warunki kubańskie, chociaż w rzeczywistości i tak większość z ich dochodów rabuje za pośrednictwem olbrzymich podatków państwo. Przeciętni Kubańczycy zarabiają przy dobrych wiatrach około pół euro dziennie.
To wszystko odkrywaliśmy z czasem, zagłębiając się każdego dnia bardziej w świat socjalistycznej hipokryzji, poznając na własnej skórze, co oznacza orwellowskie ¨dwójmyślenie¨. Na samym początku, kiedy przybyliśmy do Hawany odniosłam takie samo wrażenie jak Artur Domosławski kilka lat wcześniej – że jestem kronikarzem umierającego miasta, że to ostatnia chwila żeby to zobaczyć, utrwalić. Wrażenie, że coś wisi w powietrzu, że wszyscy już tylko czekają, kiedy Fidel… Ciekawe, ile jeszcze lat będą przyjeżdżać kronikarze, a każdemu się będzie wydawać że jest już tym ostatnim, zanim Fidel umrze i w końcu coś się zmieni.
Pierwsze wrażenia? Magiczne miasto się sypie, magiczne miasto śmierdzi. Salsa tętni w ulicach przywodzących na myśl południowoamerykańskie fawele. Hawana wygląda tak, jakby przed chwilą dobiegła tu końca jakaś straszna wojna, jakby właśnie skończyły się bombardowania. Ale to nie wojna i bomby, tylko lata rujnującego systemu doprowadziły do takiego stanu to miasto. Na ścianach aż do znudzenia powtarzające się napisy – Socjalizm albo śmierć. Hawana dostała jedno i drugie.
Ciąg dalszy naszych przygód znajdziesz tutaj: Salsa w dzielnicy chińskiej