Wyjechanie z dosyć dzikich regionów Kostaryki na Panamerikanę zajmuje nam więcej czasu niż myśleliśmy. Najpierw pełzniemy autobusami, żeby w końcu złapać stopa – gościa mknącego sportowym samochodem po fatalnych dziurawych górskich drogach. Pędzi dosłownie jak szalony, aż… spod maski wybucha nagle dym i… na tym kończy się nasza podróż z rajdowcem. Jedziemy z jego znajomymi, drugim samochodem parę kilometrów dalej, skąd łapiemy na stopa Anglika i Amerykanina. Amerykanin to młody chłopak, który przyjechał tutaj na rok pracować na farmie. Mówi, że odnalazł tu to, czego szukał – spokój. Następny stop to… kolejny gringo i gość z Jamajki. Ten pierwszy wyjechał ze Stanów po zwycięstwie Busha w ostatnich wyborach, kupił ziemię i postanowił się tu osiedlić. Jest to niesamowite, jak dużo obcokrajowców emigruje do Kostaryki! W sumie nic w tym dziwnego, jest to kraj spokojny, który nie zaznał jak inne państwa Ameryki Środkowej wyniszczającej wojny domowej, guerilli, brutalnej dyktatury, czy lewackich eksperymentów. Jest najbogatszy w tym regionie i ma tysiące przepięknych miejsc do zaoferowania. I wcale nie jest taki drogi, jak nam wcześniej mówiono!

Dojeżdżamy stopem do jednego z tych magicznych miejsc, z których za nic w świecie nie da się ruszyć dalej. Robi się ciemno, zaczyna padać deszcz, wszystkie samochody jadą w przeciwnym kierunku! A chcieliśmy tego dnia dojechać chociaż do granicy! Bardzo zależy nam na czasie, bo chcemy dotrzeć jak najszybciej do wysp San Blas, które znajdują się jeszcze daleko za Ciudad Panama, w stronę granicy z Kolumbią, a nie jesteśmy pewni, czy tak łatwo jest tam dopłynąć i później stamtąd wrócić, żeby zdążyć na samolot. Nagle pojawia się niczym statek widmo olbrzymi autobus, na nasz znak zatrzymuje się. Jedzie Pan do granicy? – pytamy kierowcę. Jadę do Ciudad Panama – odpowiada. Wybałuszamy oczy ze zdziwienia i wsiadamy! Chwila zastanowienia, czy jedziemy z nim rzeczywiście do końca. Kosztuje to 20 dolców, więc niezbyt wiele jak na taki duży odcinek, zaoszczędzilibyśmy cały dzień… Z drugiej strony zawsze gardziliśmy takimi autobusami… Poza tym przejedziemy pół Panamy zupełnie po ciemku, nic z niej nie widząc. W końcu magia San Blas zwycięża i decydujemy się jechać.
Na granicy przechodzimy kontrolę podobną do tych, jakie mają miejsce na amerykańskich lotniskach… Płacimy po dolcu i jedziemy dalej. O 7 rano wjeżdżamy do wielkiej metropolii – Ciudad Panama. Stamtąd od razu bierzemy autobus w stronę Colon, wysiadamy po drodze, żeby dotrzeć do portu Coco Solo, wyczytaliśmy bowiem w przewodniku LP, że stamtąd można się zabrać na statek płynący na San Blas.
Port Coco Solo to jedno z tych miejsc, gdzie diabeł mówi dobranoc. Wjeżdżamy zdezelowanym chicken busem do zamieszkałego wyłącznie przez czarnych biednego portowego miasta. Miasta… właściwie jest to parę bloków, przy olbrzymim porcie, gdzie stoją statki i tysiące kontenerów z towarem. Z nieba leje się żar. Jesteśmy naprawdę zmęczeni. Niestety pracownik portu informuje nas, że stąd nie odpłyniemy, musimy spytać w Colon albo jeszcze lepiej w Población Miramar. Wypijamy po zimnym piwie w przyportowej obskurnej spelunie i wracamy w stronę Colon.

Colon to naprawdę podłe miasto. Nie wiem, czy nie najgorsze jakie spotkaliśmy dotąd na swojej drodze. Ma sławę bardzo niebezpiecznego i takie chyba jest w rzeczywistości. Żeby dojść do portu przechodzimy przez dzielnicę czarnych Panamczyków. Rozpadające się blokowiska, klatki pełne gruzu i śmieci, ze ścian budynków leje się woda, pewnie popękały jakieś rury, na ulicach porozbierane na części samochody. Gapiący się nas ze zdziwieniem mieszkańcy Colon. W porcie znowu odsyłają nas z kwitkiem. Stąd nie odpłyniecie. Jedzcie do Población Miramar. 3 godziny drogi autobusem. O.K. Padamy już na twarz, ale jedziemy. Robimy wcześniej zakupy – chleb, puszki, woda.

Autobus mknie przez nadmorskie tereny. Przepiękne! Selwa, woda i małe, kolorowe miasteczka, niczym wyrwane z bajki, opowiadanej dzieciom na dobranoc. Nombre de Dios, Palenque i w końcu Miramar! W malutkim miłym porcie zakotwiczone są dwa statki. Są to kutry Indian Kuna transportujące towary z lądu na wyspy. Oba płyną na San Blas. Jeden z nich wyrusza jutro o świcie. Mieliśmy wcześniej dylemat, na którą wyspę płynąć, bo tak naprawdę zbyt wiele o nich nie wiedzieliśmy, więc stwierdziliśmy że popłyniemy po prostu tam, gdzie statek. Cóż… statek wyruszający o świcie płynie w stronę granicy z Kolumbią i mija po drodze bardzo dużo wysp. Kapitan mówi, że będziemy mogli zdecydować po drodze która nam się podoba. Marynarze jednak najbardziej zachwalają wyspę Tigre. Mówią, że jest przepiękna, nie ma turystów, jest społeczność Kuna i piękna plaża. Cała ta wycieczka ma nas kosztować zaledwie 15 dolarów od osoby. Przed szóstą rano mamy się stawić gotowi w porcie. Z bijącym sercem idziemy po nie wiem ilu godzinach podróży spać. Czujemy, że jutro zacznie się wielka przygoda.
