Najbogatszy kraj w tym regionie wita nas… fatalną, dziurawą autostradą i licznymi kontrolami policyjnymi. Jeden z policjantów czepia się naszego kierowcy, dlaczego zabrał obcokrajowców, że to podobno zabronione… Co za bzdura! Udaje nam się w końcu, mimo tych przeciwności dojechać pod wieczór do San José – stolicy Kostaryki. Tam czeka już na nas Gabi ze swoją siostrą Alex. Gabi jest znajomą Marcina z Niemiec, spędziła u nas sylwestra w zeszłym roku. Teraz my zostaniemy u niej na Boże Narodzenie. Zabiera nas do domu swoich rodziców. Poznajemy Papi, Mami i Paulę – najstarszą z sióstr oraz jej dzieci. Siedzimy przy stole, jedząc kolację. Co za super rodzina! I co za wspaniały dom nam się trafił na ten wyjątkowy czas w roku!
Następnego dnia Paula zabiera nas do centrum. To naprawdę świetna kobieta! Jedna z tych, w których zakochujesz się od pierwszej chwili, mimo że znamy się zaledwie od wczoraj, mam wrażenie jakby była naszą dobrą znajomą przez całe życie. Odwiedzamy całkiem ciekawe Museo de Jade, czyli Muzeum Jadeitu. Można tu zobaczyć różne wyroby z tego cennego minerału, którego złoża znajdują się w Kostaryce. W prekolumbijskiej Ameryce Środkowej uważano ten kamień za cenniejszy od złota, ze względu na swoją miękkość łatwo poddawał się obróbce. Wyrabiano z niego broń, ozdoby, przedmioty codziennego użytku, symbole kultu religijnego. To wszystko możemy obejrzeć w tym właśnie muzeum. Słowo „jade” pochodzi z czasu hiszpańskiej konkwisty, kiedy minerał nazwano „piedra de ijada”, czyli „kamienień lędźwiowy”, ze względu na jego lecznicze właściwości w przypadku chorób nerek. Po podboju Ameryki Środkowej sztuka obróbki jadeitu uległa załamaniu. Rozwijała się za to nadal w Azji, szczególnie w Chinach, gdzie ten cenny kamień jest znany od ponad 2000 lat.
Po zwiedzeniu muzeum udajemy się na Avenida Central, główny deptak miasta. Tam wpadamy w samo serce świątecznego szaleństwa. Jest 23 grudnia i wszyscy robią ostatnie zakupy. San José jest zupełnie inne niż wszystkie dotąd przez nas odwiedzone stolice środkowoamerykańskie. Bardziej przypomina miasto europejskie. Idziemy na duży targ z lokalnymi wyrobami, gdzie Paula kupuje mi typowe kostarykańskie sandałki… Jest strasznie miła, słyszała historię o moich rozwalających się butach i postanowiła sprezentować mi te.
Oddzielamy się od naszej przewodniczki na dwie godziny. Cóż… my też musimy kupić jakiś prezent dla goszczącej nas rodziny. Dziwne uczucie.. Zazwyczaj robisz świąteczne zakupy gdzieś w warszawskich centrach handlowych, ewentualnie w Jankach… a tu nagle przychodzi ci robić to w stolicy Kostaryki. No i co tak naprawdę powinniśmy kupić? Nie mamy pojęcia. W końcu wybieramy ładny duży globus. Wydaje nam się, że jest to prezent dosyć oryginalny, no i jak by nie było związany z tym, w jakim charakterze się tu znajdujemy.
Spotykamy się ponownie z Paulą, która wręcza nam torebki pełne konfetti. W San José nie ma oczywiście śniegu, ale i tak cała Avenida Central jest biała. Każdy prawie przechodzień trzyma w rękach zawiniątko podobne do naszego i co i rusz sypie w mijających go ludzi papierowym puchem. Jest to niezła zabawa! Jednak nie dla mojego pechowego brata… Marcin tego ranka zdążył już sobie dosyć poważnie rozwalić palec u nogi o wystający z chodnika metalowy kikut, teraz ktoś sypnął mu konfetti prosto w twarz i parę małych kuleczek utkwiło boleśnie pod powieką. Spędzamy z Paulą jakieś 15 minut na wyjęciu mu tego z oka. Cóż nie ma to jednak jak prawdziwy śnieg…