Jeszcze nigdy się tak nie zdarzyło, nawet jak mieszkałem trzy lata w Niemczech, żebym świąt Bożego Narodzenia nie spędził w domu. Zawsze czeka się na te dni z niecierpliwością. A szczególnie na Wigilię i związane z nią tradycje. W naszym domu w Polsce zawsze dzień ten był wyjątkowy. Pachniał czerwonym barszczem i pierożkami z kapustą. Stół zdobił karp w galarecie, który wcześniej parę dni pływał w wannie i ginął w końcu pod bezlitosnym ciosem naszego taty. I wreszcie Wigilia w naszym domu to wielka i piękna żywa choinka z tysiącem ozdób. No i prawie zawsze ci sami goście od lat. Teraz tego wszystkiego nie będzie, bo jesteśmy w Kostaryce.
Ale na szczęście trafiliśmy do wspaniałego domu, gdzie naprawdę kochani ludzie starali się jak mogli, żebyśmy tego dnia byli naprawdę szczęśliwi. W dzień Wigilii panuje tutaj zupełny spokój, nie ma takiej nerwowej atmosfery, jaka u nas już od tygodnia zapowiada nadejście świąt. Nasi gospodarze nie sprzątają, nie myją okien. Wszyscy zajmują się zakupami, przygotowaniem jedzenia i pakowaniem prezentów. W Kostaryce sklepy pracują w Wigilię do północy, a 25 grudnia otwarte są jak w każdy inny dzień. 26 to już w ogóle nie jest dzień świąteczny. Członkowie rodziny Gabi wyjątkowo ciepło odnoszą się do siebie nawzajem i do nas, czujemy się więc tutaj wspaniale. Ponieważ mam rozwalony palec u nogi cały dzień siedzę przy komputerze pisząc wiadomości oraz kopiując płyty ze zdjęciami, nogę mocząc w jakimś specjalnym wywarze. Niestety palec nie chce się wcale zagoić.
Około godziny 17 wychodzimy z domu do brata mamy Gabi. Wszyscy nas przedstawiają kolejnym członkom rodziny, których jest tak wielu, że wszystkich imion nie sposób spamiętać. Gospodarz jest bardzo miłym człowiekiem i zapewnia nas, że jego dom jest też naszym domem. Co chwilę dostajemy coś do jedzenia. Tradycyjnie tego dnia serwuje się „tamale” – smaczną masę z kukurydzy, mięsa i warzyw zawiniętą w liść bananowca.
Poznajemy kobietę, która przez około pół godziny z zachwytem mówi o Janie Pawle II, jej marzeniem jest odwiedzić jego grób. Dowiadujemy się od niej też innej ciekawej rzeczy. Otóż słowa „Polak” używa się w Kostaryce w odniesieniu do zawodu domokrążcy. Nazwa ta wzięła się od tego, że po wojnie pojawili się tutaj polscy Żydzi, którzy zajęli się handlem obwoźnym. Dziś pracę tę wykonują miejscowi, ale nazwa pozostała. Rozmawiamy też ze Szwajcarem – Bruno. Na początku nie robi na mnie dobrego wrażenia. Nie był w Polsce, ale jest przekonany, że u nas w zimie wielu ludzi bez pracy marznie na ulicy bez dachu nad głową. Myśli też, że w naszym kraju mieszka tylko 20 milionów ludzi. Wiec tłumaczę mu jak jest naprawdę. I że ci, co marzną to często po prostu pijaczkowie, których nawet do schroniska przyjąć nie chcieli, bo nie potrafili się podporządkować dwóm panującym tam regułom: zero kradzieży i zero picia alkoholu.
Stoi tu w rogu choinka, ale tak poza tym wszystko wygląda na normalna imprezę, bardziej sylwestrową niż wigilijną. Jest bufet, nikt nie siedzi przy stole, leci fajna muzyka, zero kolęd. Tańczę z Olą i z innymi prawie do upadłego. Podoba mi się bardzo. Około 23 następuje chwila wyciszenia – modlitwa przy ustawionym obok kominka żłóbku. Po chwili rozpoczyna się rozdawanie prezentów. Jest również coś dla nas. Na każdym opakowaniu widnieje kartka z informacją od kogo i dla kogo dany podarek, nie jak w naszym domu, gdzie pisze się tylko imię adresata, bo przecież prezenty są od Świętego Mikołaja. W Kostaryce nie ma jednak Mikołaja, prezenty przynosi „niño Jezus”, czyli dzieciątko Jezus. No i jeszcze jedna różnica – prezentów nie wolno rozpakować teraz, a dopiero nad ranem. Fajnie to wygląda – przedstawiciel każdej rodziny stoi z wielkim workiem i pakuje do niego dziesiątki kolorowych paczek. Na Wigilii, gdzie jest 30 osób to praktyczne rozwiązanie, bo wszystko przecież może się pomieszać.
Około północy impreza się kończy. Żegnamy się serdecznie ze wszystkimi i wracamy do domu. Zmęczeni około pierwszej kładziemy się spać. Noc jest jednak krótka, bowiem Leopoldo, syn siostry Gabi budzi nas już o 7 rano. „Feliz Navidad Feliz Naviadad” – śpiewa przed naszymi drzwiami, poruszając się w rytm muzyki. Rany co tak wcześnie? Okazuje się, że dzieci czekają na otwarcie prezentów, a bez nas nie mogą tego zrobić. Z trudem zwlekamy się z łóżek. Teraz prezenty znowu rozdawane są spod choinki, ale już można je rozpakować. Dostaję fajną koszulkę, czapkę i poduszkę nadmuchiwaną do spania w autobusie. Ola też podobne rzeczy plus jakieś babskie ozdoby. I tak właściwie kończy się nasza kostarykańska Wigilia. Było po prostu inaczej, ale też strasznie miło i rodzinnie.