Fidel chyba naprawdę nie lubi Hawany. Pozostawiona przez tyle lat sama sobie, gnije podczas gdy inne, mniejsze miasta mają się całkiem nieźle. W Santa Clara poczuliśmy się jakbyśmy nagle przenieśli się do innego kraju. Większe, porządniejsze domy, w miarę czyste ulice, ludzie ubrani w amerykańskie ciuchy. A wieczorem nasza pierwsza prawdziwa fiesta. Świetnie trafiliśmy, bo była sobota i ludzie masowo wylegli na plac, gdzie grał jakiś zespół. Trochę ludzi tańczyło. Salsę oczywiście. Nawiązaliśmy parę znajomości, większość z nich jednak niezbyt wartościowych, z miejscowymi podrywaczami (tak naprawdę główną zaletą tych znajomości było to że podrywacze częstowali nas rumem:).
Następnego dnia była niedziela. Ciężarówki nie jeździły, więc ciężko byłoby wydostać się stamtąd stopem. Postanowiliśmy autobusem wyjechać w góry, i później dalej do Trynidadu. Warto wspomnieć, że jeżdżenie autobusem, czyli guaga jest i tak najtańszą formą transportu na Kubie, kosztuje często mniej niż 1 peso cubano. Moment, kiedy stoi sie przy drodze, łapiąc stopa i nagle na horyzoncie pojawia się autobus jest jednym z najrozkoszniejszych momentów w całym podróżowaniu po tym kraju. Nagle cała grupa czekających Kubańczyków – dotąd siedzących na trawie, na w pół usypiających, czy gapiących się leniwie przed siebie – ożywa. Zrywa się w kierunku nadjeżdżającego pojazdu z radosnym okrzykiem: GUAGUAGUAGUAGUAGUA…..!!!!!!! Guaga oznacza bowiem dalszą podróż.
Wsiedliśmy więc do guagły. Najpierw jednej (Santa Clara – Manicaragua), później drugiej, żeby dotrzeć do przepięknej, malutkiej wioski w górach – Jibacoa, skąd… nie mogliśmy pojechać dalej, bo droga była zamknięta. Po ostatnich cyklonach jej część uległa zniszczeniu i nie mógł tamtędy przejechać żaden pojazd. Jedyny sposób przedostania się w stronę Trynidadu: 8 kilometrów na piechotę… Było już późno i zbierało się na deszcz. Za dalszą wędrówkę więc podziękowaliśmy i postanowiliśmy znaleźć schronienie w tejże wiosce. Pierwszy zapytany o możliwość noclegu chłop, natychmiast zaproponował nam żebyśmy udali się do jego domu. Wyglądało to tak, jakby przybywający do Jibacoa pod wieczór turyści z olbrzymimi plecakami byli dla niego chlebem powszednim.
Za chwilę byliśmy już w jego chacie, gdzie przywitała nas jego miła, ładna żona oraz jej ojciec – dziadek doskonale pamiętający pierwsze lata rewolucji. Klimat był niesamowity. Po raz kolejny sprawdziła się stara reguła, że jeżeli ktoś jest bardzo biedny, to będzie chciał oddać ci wszystko, co tylko ma! W casas particulares, nie dostaliśmy nigdy nic, ponadto za co zapłaciliśmy. Raz kupiliśmy śniadanie i było ono tak małe, że nie wiadomo było czy się śmiać czy płakać, jak przyszło do jego spożycia. W małym domku na końcu kubańskiego świata zostaliśmy ugoszczeni po królewsku. Dziadek zmielił kawę, żona podała nam przepyszną kolację: ryż z czerwoną fasolą i mięsem. Była to najlepsza rzecz jaką jedliśmy przez cały swój pobyt na Kubie!
Później siedzieliśmy na bujanych, wiklinowych fotelach i rodzina opowiedziała nam trochę o swoim życiu. Dziadek, paląc opowiadał o pracy w kooperatywie (kubański PGR). Pokazał nam swój odcinek emerytury na 150 pesos (25 zł) i dowód osobisty. Ma 57 lat… wygląda na 80. Klimat i ciężka praca odcisnęły piętno.
Gospodarze chcieli nam oddać swoje łóżko. Szczególne przerażenie (rozbawienie?) wzbudziły w nich nasze karimaty, które zaczęliśmy rozkładać na ziemi. W końcu udało nam się wywalczyć spanie na podłodze. Jak się okazało parę godzin później był to jednak błąd, trzeba było skorzystać z ich gościnności. Ich łóżka bowiem posiadały jeden mały drobiazg, którego pozbawione było nasze legowisko… mianowicie moskitiery… Noc była jednym wielkim koszmarem. Komary poszatkowały nas na kawałki. Ślady noclegu w górach pozostaną na naszym ciele jeszcze przez długi czas.
Następnego dnia pożegnaliśmy naszych przemiłych ¨hostów¨i ruszyliśmy z plecakami w góry, w stronę zamkniętej drogi. Lekko padało. Częściowo na piechotę, częściowo ciężarówkami i w końcu ulubioną guaga dotarliśmy do starego, klimatycznego Trynidadu.