O 10 rano pod naszym domem zjawia się Daniel. Jest to niezwykłe, że znowu możemy się zobaczyć! Poza tym, że bardzo się cieszymy że po raz kolejny będziemy mogli spędzać czas w jego towarzystwie, to jest on również gwarantem tego, że Limę poznamy znakomicie. Daniel bowiem spędził tu kawał swojego życia, studiował między innymi biologię na Uniwersytecie San Marcos.
Spod domu naszych hostów ruszamy w stronę głównej ulicy. Z bulgoczącej zupy samochodów, autobusów i ludzi wyławiamy colectivo, które zawiezie nas do centrum. Lima to największe miasto na naszym szlaku od czasu Ciudad de Mexico. Przejeżdżamy przez rzekę, nad której brzegami ciągną się koszmarne slumsy. Bieda w Limie usadowiła się właśnie tutaj oraz na okalających miasto wzgórzach.
Zaledwie parę minut drogi dalej zaczyna się wielka metropolia – pełna nowoczesnych budynków, zielonych skwerów i ciekawych zabytków. Przechodzimy przez jeden z głównych parków w centrum miasta – są tu min.: przepiękne muzeum i Akademia Sztuk Pięknych, drzewa, zabytkowa altanka, ściezki, którymi przechadzają się uśmiechnięci mieszkańcy Limy. Aż trudno uwierzyć, że przed paroma laty było to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w mieście – obszar zamieszkały przez meneli i bezdomnych. Podobnie jak park przy Pałacu Prezydenckim i Plaza de Armas z katedrą – w czasach ataków terrorystycznych Świetlistego Szlaku i MRTA były to strefy zamknięte, ściśle strzeżone, dzisiaj to miejsc a chętnie odwiedzane przez turystów. Daniel często podkreśla, że Lima diametralnie zmieniła się w latach 90-tych za prezydentury Fujimoriego.
Dalej, nad rzeką Rimac, między jednym a drugim mostem powstaje kolejny malowniczy park – Parque de la Muralla, ciekawy z tego względu, że mieszczą się tu pozostałości dawnych murów obronnych . Na początku lat 90-tych spały tu bezdomne dzieci.
Odwiedzamy zabytkowy budynek Uniwersytetu San Marcos, obecnie kampus, w którym odbywają się zajęcia mieści się gdzie indziej, tutaj urządzono Centrum Kultury. Płacimy po 3 złote (Marcin 5, bo nie jest studentem 😉 i wchodzimy do tego najstarszego w Ameryce Uniwersytetu. Dostajemy w cenie bardzo miłą przewodniczkę, która nie tylko nas oprowadza, udzielając wielu ciekawych informacji, ale także żartuje i robi nam zdjęcia (możemy na przykład zasiąść w fotelach najwyższych władz uczelni albo stanąć na profesorskiej ambonie). Warto było zobaczyć miejsce znane choćby z książek Vargasa Llosy.
Kolejnym magicznym miejscem, do którego wchodzimy jest klasztor San Francisco – długimi korytarzami pogrążonymi w półmroku wchodzimy do sal pełniących w przeszłości najróżniejsze funkcje – jedna z nich to biblioteka, mieszcząca w swojej kolekcji kilkusetletnie księgi, aż czuć tutaj zapach historii. Największe wrażenie robią katakumby – kiedyś cmentarz, w których spoczywają ułożone w różne wzory ludzkie czaszki i kości.
Na ulicy łapiemy turystyczny busik, który za 5 złotych od łebka zawozi nas na szczyt wzgórza San Cristobal, górującego nad miastem. Możemy stąd zobaczyć całą Limę i co jeszcze ciekawsze – przejechać przez dzielnice biedoty. To chyba widok charakterystyczny dla wielu metropolii południowoamerykańskich – miasta rozrastają się do góry, malutkie domki zarastają coraz to nowe połacie okalających centrum wniesień. Dzieje się to na wpół legalnie – tereny te są po prostu zagarniane przez zdesperowanych ludzi, podobnie zresztą jak obszary na pustyni, gdzie z nielegalnych osiedli wyrastają całe miasta. (To, w jaki sposób ludzie radzą sobie w Peru, żyjąc na pograniczu prawa opisuje świetnie w swojej książce „Inny Szlak” Hernando De Soto) W Huaraz zabudowane zostały w ten sposób zabytkowe ruiny. Wchodzisz do miejsca oznaczonego znakiem ¨Zona Archeologica¨ i znajdujesz tam normalną dzielnice mieszkalną. Ale to tak na marginesie. Wracajmy do Limy.
Udajemy się również na stację pociągu, którego linię skonstruował Polak – Malinowski. Obecnie pociąg ten jest już tylko atrakcją turystyczną, uruchamianą od święta. Jeszcze jedna niespodzianka! W centrum miasta możemy zobaczyć wystawę o Solidarności!
Po tym baaardzo długim dniu wracamy razem z Danielem do naszych hostów. Kupujemy po drodze 5 litrowych piw – po jednym dla każdego, ale ku naszemu zaskoczeniu (w przypadku Marcina nazwałabym to raczej – rozpaczą 😉 Luis – pan domu stawia na stole tylko jedną szklankę i otwiera zaledwie jedną butelkę. ¨Jak to?¨- dopytuje mój spragniony brat. ¨To wy nie wiecie, tak pijemy piwo w Peru. Każdy po kolei. Jak jeden opróżni szklankę podaje następnemu¨. – brzmi odpowiedź. Patrzymy się na niego wilkiem, ale chcąc nie chcąc akceptujemy ten peruwiański zwyczaj. Pijemy więc długo i powoli.