Z Huaraz do Limy jedziemy tak zwanym „busem de ruta”. O tych autobusach, łapanych na drodze, niby nie posiadających swojej siedziby krążą przeróżne plotki. Najstraszniejsza z nich jest taka, że kierowca w połowie drogi, w jakimś niebezpiecznym miejscu zatrzymuje się i każe wszystkim pasażerom dopłacać, pod groźbą wyrzucenia ich z autobusu.
Z lekkimi obawami pojechaliśmy mimo wszystko takim autobusem, bo zachęciła nas cena. 10 złotych za prawie 8 godzin jazdy. Okazało się, że czekała na nas nie tylko tania, ale też wygodna i przyjemna podróż. Do dyspozycji pasażerów – rozkładane siedzenia i telewizor. Polski PKS spłonąłby ze wstydu, gdyby zobaczył te busy. Inna sprawa to uprzejmość kierowców. W Polsce niejednokrotnie potrafią oni zamknąć komuś drzwi przed nosem. W Peru zatrzymają się w każdym miejscu, kiedy tylko machniesz ręką, poczekają na pasażera, wniosą bagaż.
Jedziemy do stolicy Peru – najpierw przez góry, później przez pustynię, w końcu po prawej stronie pojawia się niebieski pasek oceanu. O godzinie 18 wjeżdżamy do Limy , miasta – kolosa, zamieszkałego przez 8 milionów ludzi. Odbierają nas hości z hospitality – Luis i Gina i prowadzą do swojego domu. Świetnie się składa, bo oni dopiero co wrócili z podróży, po dokładnie tych wszystkich krajach, które zamierzamy dopiero odwiedzić.
Zasiadamy na fotelach i snujemy podróżnicze opowieści. Oni podróżowali w ten sam sposób co my, czyli JAK NAJTANIEJ. Luis z konspiracyjną miną przedstawia nam możliwości darmowego dostania się do Machu Picchu. Uśmiechamy się do siebie. Czuję się, jakyśmy planowali co najmniej napad na bank.
Wieczorem idziemy do kafejki internetowej. Daniel Oyola przyjeżdża do Limy. Umawiam się z nim na 10 rano. Abstrakcja.