I w końcu docieramy do miejsca, o którym słyszeliśmy tak wiele dobrego od innych podróżników. Wystarcza pierwsze pięć minut, żeby zorientować się, że jesteśmy naprawdę w wyjątkowym hostelu. El Retiro (po hiszp. zacisze) został wybudowany nad samym brzegiem górskiej rzeki. Posiada liczne domki na wynajem, wyglądem przypominające miejscowe indiańskie chaty. Punktem centralnym jest knajpka położona blisko wody. Nawet toalety urządzone są tutaj ze smakiem. Schroniskiem zarządzają Brytyjczycy, a ziemia należy do Gwatemalczyków mieszkających w Lanquin. Ceny noclegów nie są bardzo wysokie, ale wybieramy jak zwykle najtańszą opcję, czyli rozbijamy namiot za jedyne 2 dolary od osoby. Niestety jedzenie okazuje się dość drogie. Kolacja kosztuje ponad 5 dolarów, a małe piwo 1,5 dolara. Zresztą w sklepie też nie jest wiele taniej, bo płaci się około dolara za 0,35 litra piwa. Co za zdzierstwo!
W końcu trafiamy, pierwszy raz po Oaxace do miejsca, gdzie jest dużo plecakowiczów. I właściwie tylko plecakowiczów. Połowa z nich to Izraelczycy. Shalom, Shalom słyszymy w drodze do toalety, do sklepu, na plażę. Okazuje się, że Izraelczycy po zakończeniu służby wojskowej w wieku około 21 lat wyruszają w podróż po świecie. Raczej nie wybierają się do Libanu czy Syrii, tylko szukają miejsc gdzie nie ma zagrożenia terrorystycznego. A Ameryka Łacińska nadaje się do tego świetnie. Oprócz Izraelczyków mnóstwo jest też turystów anglojęzycznych z Kanady, Australii, Wielkiej Brytanii, USA. No i jesteśmy my – pięciu Polaków. Dość silna grupa. Wszyscy się dziwią, bo mówią, że Polaków rzadko spotykają. Wszyscy ci turyści różnią się jednak od nas znacznie. Są jak grzeczne, czyste dzieci wypuszczone wczoraj od mamy. Jeżdżą głównie turystycznymi busami, często wykupionymi przez jakieś biuro podróży i akceptują wszystkie zawyżone ceny jakie ich spotkają na drodze. Poza wesołym i inteligentnym Holendrem oraz jedną fajną Izraelką nie poznajemy tutaj nikogo ciekawego. Właściwie rozmowy plecakowiczów są łatwe do przewidzenia i na dłuższą metę dosyć nudne. Ci właśnie przybyli z Tikal, a tamci dopiero tam jadą. Ten ma dwa miesiące podróży, a inny dziesięć. Mieliśmy raczej nadzieję na jakąś fajną imprezę w tym miejscu, wspólne żarty, zabawę i tańce. Ale może zacisze musi pozostać zaciszem. A może po prostu wszyscy są zmęczeni ciągłą podróżą i tym rannym wstawianiem. Bo jednak to, że robi się ciemno o 17:30, a zobaczyć chce się jak najwięcej sprawia, że ludzie wstają tu o 5:00, żeby już koło 6:00 zacząć aktywne zwiedzanie. My wstajemy tez dość wcześnie.
W czasie naszego dwudniowego pobytu odwiedzamy dwa przepiękne miejsca w okolicy. Pierwszego dnia ruszamy w długi, ale ciekawy marsz do wodospadów Semuc Champain, oddalonych od Lanquin o 10 km. Po drodze staramy się nawiązać kontakt z Indianami. Nie jest to łatwe, bo słabo znają hiszpański. Młode Indianki zapraszają nas do swojego domu. W rogu widzimy palenisko, a pośrodku parę rozwieszonych hamaków. Są bardzo mili, ale uciekają przed obiektywem aparatu i strasznie głośno się śmieją. Po drodze zza drzew wyskakują nagie indiańskie dzieci. Z reguły tylko kobiety noszą tradycyjne kolorowe stroje, mężczyźni i chłopcy noszą zwykłe dżinsy i koszulki.Kobiety w dość dziwny i nie wiem czy wygodny sposób noszą swoje dzieci. Trzymają je w chuście na plecach, od której prowadzi materiał opasający czoło mamy. Główny ciężar dziecka musi więc spoczywać na jej głowie. Moim zdaniem kobiety powinny skontaktować się z Indiankami Chiapas w Meksyku, bo te nosiły dzieci w dużo wygodniejszy sposób.
Po drodze spotyka nas jeszcze jedna nieoczekiwana atrakcja. Wielka huśtawka zawieszona na drzewie umożliwiająca wykonanie wspaniałego skoku do pobliskiej rzeki. Ola, Holender i ja bawimy się jak dzieci przez godzinę. Dopinguje nas grupa miłych Gwatemalczyków. Po 2,5 godzinnym marszu docieramy do wodospadów. Jest tu bajkowo, czyściutka woda, wzgórza, gęsta selwa i mnóstwo naturalnych basenów między kolejnymi kaskadami. Zanurzamy się w wodzie. Ach jak cudownie. W drodze powrotnej łapiemy stopa, facet rozwozi chipsy, siedzimy z tyłu razem z pudełkami Frito Lay. Trzęsie strasznie. Mam nadzieję, że nie uszkodziła mi się karta od aparatu.
Kolejny dzień poświęcamy na zwiedzenie jaskini Lanquin oraz na wypoczynek nad rzeką. Pogoda jest zmienna, od słońca do deszczy. Znajdujemy super miejsce do jedzenia. Dość tanie, wchodzę do kuchni i rozmawiam z obsługą, są bardzo mili. Skąd jesteście? A z Polski. To z tego kraju co jest Benedykt XVI? Nie nie, poprawia ją drugia – to Jan Pawel II był z Polski. Na co ta pierwsza – no tak Jan Pawel II, on pozostanie dla mnie i tak jedynym papieżem i nie będzie już żadnego innego ważnego. Nie pierwszy raz słyszymy w Ameryce Łacińskiej te słowa. Trzeba się znowu o 21 położyć spać, bo jutro pobudka o 5 nad ranem…