6.30 rano. Ruszamy autobusem w stronę Coban. Chcemy dotrzeć do Lanquin – miasteczka położonego w górach, słynącego z przepięknych krajobrazów, jaskiń i pobliskich wodospadów. Ja, Marcin, Andrzej, Ania, Indianie i … wsiadająca w ostatniej chwili do chickenbusa Katka z jakimś Francuzem.
Przeprawa do Lanquin trwa prawie cały dzień. Odległości nie są duże, ale musimy przejechać przez góry, a krętymi górskimi drogami jedzie się bardzo powoli. Przesiadamy się do drugiego autobusu w małej miejscowości Rahsruha, która powala nas swoją egzotyką i ¨indiańskością¨. Pod tym względem ani Kuba, ani Meksyk, ani Belize nie umywają się do Gwatemali! Przechodzimy przez targ, na którym sprzedają dosłownie wszystko, odkrywamy bardzo tanie jedzenie. Kupujemy też duże worki na cukier, żeby zapakować w nie nasze plecaki. W ten sposób nie będą się wyróżniać od innych tobołów wrzucanych na dach autobusów. Podczas podróży nie zawsze ma się kontrolę nad swoim bagażem, więc lepiej uczynić go jak najmniej atrakcyjnym dla potencjalnego złodzieja.
Przejeżdża mnóstwo autobusów, ciężarówek i pickupów załadowanych ludźmi. Z każdego busa wychyla się Indianin wykrzykujący wniebogłosy nazwę miejscowości, do której jedzie (np: CoooooobanCobanCoban!!!!!!!!). Nie sposób przegapić swój autobus. Podróż kontynuujemy kolorowym chickenbusem. W Stanach Zjednoczonych często na siedzeniu identycznego pojazdu mieści się tylko jedna osoba, tutaj to samo miejsce zajmuje swobodnie trzech Indian. Obok mnie siada Indianka drobniejsza niż niejedno polskie dziecko, mogłabym nosić ją na rękach. Nad przednią szybą widnieje olbrzymi napis: Niech Bóg błogosławi ten autobus. Podobne napisy znajdziemy na większości pojazdów w Gwatemali, widzieliśmy min następujące: Szef szefów, Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych, Bóg mnie prowadzi, ja kieruję oraz wiele innych.
Krajobrazy są przepiękne! Gwatemala to najbardziej malowniczy z odwiedzonych przez nas dotąd krajów. Nagle do autobusu wchodzi całkowicie zalany Indianin, który widząc Andrzeja wydziera się na cały głos: GRINGOOOOOO!!!!! Po czym oczywiście siada koło mnie. Wydając z siebie niezrozumiały bełkot stara się nawiązać kontakt z Andrzejem. Popija jakiś alkohol z plastikowej torebki, sowicie mnie przy tym zalewając. W końcu zasypia.
Wsiada Indianka z wielkim koszem na głowie. Sprzedaje pyszności po 1 quetzala (pół złotego). W Gwatemali tortille są dużo lepsze niż w Meksyku, Indianie bowiem wyrabiają je własnoręcznie. Zajadamy się. Wreszcie dojeżdżamy. Ostatnie osiem kilometrów pokonujemy już na pace ciężarówki, załadowanej po brzegi towarem i ludźmi. Ledwo co się trzymamy. Docieramy do Lanquin, do owianego podróżniczą legendą schroniska El Retiro.
Map Placeholder