Salwador. Kolejny kraj, którego historia ostatnich lat przebiegała według latynoamerykańskiego schematu. Odwieczne nierówności społeczne, niesprawiedliwość, bieda, zła junta rządząca krajem, lewicowa guerilla i wieloletnia wyniszczająca wojna domowa. W Salwadorze nie był prawie nikt z napotkanych przez turystów. Kraj ten nie cieszy się najlepszą sławą. Wielu uważa pewnie, że nie ma tu nic ciekawego do zobaczenia. Jest niewielki, w ogóle prawie nie ma Indian (jedynie 1 % mieszkańców, resztę wymordowano głównie w latach 30 – tych XX wieku), przestępczość wysoka, niespecjalnie rozwinięta infrastruktura turystyczna.
Tym bardziej ciekawi byliśmy tego omijanego szerokim łukiem przez większość podróżników kraju. Salwador przywitał nas milo. Na granicy nie musieliśmy nic płacić, a urzędnik celny jeszcze dał nam przepiękną mapę kraju. Po pięciu minutach złapaliśmy stopa, później następnego. I w ten sposób zmrok zastał nas w Sonsonate, niewielkiej miejscowości położonej 60 kilometrów przed stolicą. Jest to jedno z tych miejsc brudnych i nijakich, gdzie ludziom nie najlepiej z oczu patrzy, a w krajobrazie dominują śmieci i szarość.
Map Placeholder
Salwadorczycy mają wygląd dosyć europejski. Nikt tu nie zwraca na nas specjalnie uwagi. Zresztą Marcin ma już spory zarost, a u jego paska umocowana tkwi maczeta. Wtapia się więc chyba w otoczenie całkiem nieźle. Znajdujemy bardzo tani hotel (5 dolarów za nas dwoje) przy jakiejś podłej ulicy. Pokój jest duży, łóżko wygodne, ale coś tu jest nie tak… Szybka analiza… Metalowe potężne drzwi z zamykanym okienkiem pośrodku. Nad nimi, na dosyć dużej wysokości zawieszony kołchoźnik, z którego zresztą wkrótce zaczyna się wydobywać muzyka. Zaraz zaraz… czy my przypadkiem nie jesteśmy na komisariacie czy w niewielkim więzieniu, przerobionym naprędce na hotel…? Na szczęście kołchoźnik da się wyłączyć, a my możemy otworzyć drzwi i udać się na kolację do pobliskiego baru (zamiast czekać na więzienne jedzenie, które strażnik poda nam przez okienko)… Ale i tak klimat noclegu w takim miejscu jest niezły.
Za niewiele ponad dolara dostajemy duży talerz jedzenia oraz napój. Dokonujemy pierwszych zakupów w sklepie. Cena autobusu do stolicy: 70 centów (walutą jest tutaj dolar amerykański). Nasz pierwszy dzień w tym kraju i już wiemy jedno z pewnością: Salwador jest bardzo tani!
Zobacz też wideo z naszej jazdy Chickenbusem przez Salwador: