Ostatni dzień w San Pedro mija bardzo fajnie. Aż serce się ściska, że to już ostatni… Odwiedzamy jeszcze raz właściciela naszej szkoły. Jego żona ubiera mnie w swój odświętny strój – spódnicę, bluzkę i korale. Wychodzę na chwilę przejść się po mieście. Wszyscy się patrzą na mnie ze zdziwieniem, niektórzy się śmieją i mówią: O! Prawdziwa Pedranka!. Na Pedrankę jestem jednak zdecydowanie za wielka. Przerastam miejscowe Indianki co najmniej o głowę.
Przez choroby, które nas zmogły w czasie naszego pobytu tutaj nie wykorzystaliśmy ani atrakcji oferowanych przez przyrodę (wulkan, jezioro które można było za darmo przepłynąć na kajakach, okoliczne wioski), ani tych proponowanych przez tak liczne tutaj bary, prowadzone przez obcokrajowców. Tylko dwa ostatnie wieczory wyszliśmy trochę się rozerwać. Trafiliśmy do jednej z knajp na koncert. Osób było bardzo mało, ale warto tam było pójść chociażby po to żeby poznać kelnera. Była to postać, która krokiem tańcząco – pływającym przemierzała salę, żeby wkrótce znaleźć się przy kolejnym stoliku, obrzucić klientów bardzo mętnym, choć nie pozbawionym uroku spojrzeniem i przyjąć zamówienie. Kelner pochodził z Rosji. San Pedro to kolejne miejsce ucieczki dla niebieskich ptaków z całego świata, ale pierwsze z odwiedzonych które mogłabym sobie wyobrazić również jako miejsce swojej ucieczki. Może gdyby nie to, że podróżuję razem z Marcinem, skusiłabym się zostać tu na dłużej.
Ostatni wieczór był jeszcze fajniejszy, bo spotkaliśmy się z Chinką (poznaną na samym początku na łódce, która nas tutaj przywiozła) oraz jej znajomymi – Niemką i Kanadyjczykiem. Po raz kolejny także przekonaliśmy się jaki ten świat jest malutki, wpadając przypadkiem na Czechów poznanych w Meksyku w San Cristobal. Wieczór ten niestety nie trwał długo, musieliśmy bowiem następnego dnia wstać o 4 rano, żeby złapać ranny autobus w stronę stolicy i pomknąć dalej do granicy z Salwadorem.