W ostatni dzień roku 2005 obudził nas szum fal. Na śniadanie zjedliśmy rybną konserwę z chlebem. Ruszyliśmy ponownie do wioski. Poznaliśmy tam Fidela – miłego ojca rodziny, który ma plany otworzenia na wyspie muzeum. Była to pierwsza osoba spotkana poza strefą turystyczną nie traktująca nas jak przybyszów z obcej planety. Nasz nowy przyjaciel normalnie z nami rozmawiał, a na końcu zaproponował żebyśmy spędzili tę wyjątkową noc razem z nim i jego rodziną. Umówiliśmy się, że najpierw pójdziemy na posiedzenie Sahili, a następnie wspólnie zjemy kolację. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Więc spędzimy Sylwestra w domu Indian Kuna!
Wkrótce potem nawiązaliśmy kolejną ciekawą znajomość. Strefę turystyczną, oprócz nas, zamieszkiwały jeszcze dwie kobiety – Niemka Marina i Amerykanka Alicia. Były parą, do Panamy przyjechały na romantyczne trzytygodniowe wakacje. Od tej pory sporo czasu spędzaliśmy razem.
Wszystko układało się wspaniale, poza jednym: nasza karta pamięci w aparacie była pełna. Zdesperowani zaczęliśmy już nawet kasować część zdjęć z Kostaryki. Na wyspie oczywiście nie było komputerów. Przyszło nam jednak do głowy, że może pasażerowie zakotwiczonego nieopodal wyspy jachtu mają laptopa. Nie wiedzieliśmy tylko za bardzo jak się do nich dostać. Tego dnia niebiosa były jednak po naszej stronie. Nagle bowiem ujrzeliśmy płynący w naszą stronę ponton. Mężczyzna i kobieta z jachtu wybrali się na Tigre by odpocząć na plaży i zażyć kąpieli. Okazali się być bardzo miłymi ludźmi. Zgodzili się zabrać nas na jacht i pozwolić skorzystać ze swojego komputera. Szczęście nasze nie znało granic!
Pierwszy raz w życiu stopa moja stanęła na jachcie, i to w jakich zabawnych okolicznościach! Zgraliśmy zdjęcia na dysk mobilny i trochę pogawędziliśmy z naszymi wybawcami. Było to nieprzeciętne małżeństwo Francuza i Irlandki, którzy po wielu latach pracy w londyńskim banku postanowili rzucić wszystko i wypłynąć w rejs przez Ocean Atlantycki i dalej aż do Nowej Zelandii, gdzie planują osiąść i założyć rodzinę. Żeglują już ponad rok.
Lżejsi o kamień który spadł z serca (karta była znów gotowa na przyjęcie kilkuset zdjęć) i bogatsi o nowe wrażenia wróciliśmy na wyspę. Razem z Niemką i Amerykanką zasiedliśmy przy butelce rumu. O godzinie 23 byliśmy już w całkiem dobrych humorach. Pojawił się nagle guia (inny od tego którego poznaliśmy pierwszego dnia, młody i bardzo miły) i zaoferował, że zaprowadzi nas na spotkanie Kongresu. Podekscytowani szliśmy przez wioskę. Panującą na ulicach ciemność (na Tigre nie ma elektryczności) rozjaśniały światła z rozpalonych w chatach ognisk. Weszliśmy do siedziby Sahili, gdzie siedziały już tłumy (przyszła tu zapewne większość z tysiąca mieszkańców wyspy). W rozwieszonych na środku siedmiu hamakach leżeli mężczyźni. Każdy w garniturze, krawacie i kapeluszu. Oto rada wyspy w pełnym składzie. Teraz biła od niej powaga, ale zaledwie dwie godziny wcześniej widzieliśmy z Marcinem jak dwóch jej członków obalało nad wodą butelkę jakiegoś trunku, po czym wysikiwało się do morza.
Wybiła północ. Nasz guia poprowadził nas do hamaków. Po kolei uścisnęliśmy dłoń każdego z mężczyzn, życząc Szczęśliwego Nowego Roku! Pozostali Indianie też składali życzenia zarówno władzom Tigre, jak i sobie nawzajem.
Udaliśmy się do domu Fidela, gdzie zostaliśmy poczęstowani rybą z ryżem. Przyszedł też Nestor. Zaczęli nas uczyć tradycyjnego tańca Kuna. Mówi się, że jaki Sylwester taki cały rok. Jeżeli jest to prawda, to rok 2006 będzie dla nas rokiem naprawdę wyjątkowym.