Santiago rozpoczął chyba passę trafiania na ludzi dobrych. Zapukaliśmy do drzwi następnych hostów, tym razem w Meridzie. Właściwie sytuacja była podobna jak w Puebli – przyjęli nas rodzice członka hospitality. Doszliśmy do wniosku, że tacy rodzice to najlepsze, co tułający się po świecie podróżnik może spotkać na swojej drodze… Czujemy się dzięki nim przez chwilę naprawdę jak we własnym domu.
Nasi nowi gospodarze powitali nas ¨ucztą Majów¨ na śniadanie. Przemili ludzie. Więcej czasu z nimi będziemy mieli okazję spędzić wieczorem. Na razie ruszyliśmy zwiedzać miasto. Szczerze mówiąc po Meridzie – słynnym kolonialnym mieście, posiadającym najstarszą w Ameryce katedrę spodziewaliśmy się nieco więcej. Zobaczyliśmy ładne, monumentalne stare budynki, przespacerowaliśmy się eleganckim Paseo Montejo, zobaczyliśmy też dzielnice biedniejsze (w ogóle Merida wydaje się miastem najbiedniejszym, z tych które dotąd widzieliśmy), odwiedziliśmy proste, spokojne kościoły. Ale klimatu tego miasta chyba nie odnaleźliśmy. Może mu jego brakuje, a może po prostu jeden dzień to za mało.
W bocznej części katedry, przy ołtarzu była inscenizacja Ostatniej Wieczerzy. Wielki stół, a przy nim Jezus i 12 apostołów. Robi wrażenie. W ogóle w meksykańskich kościołach można odnaleźć niezwykłą różnorodność w przedstawianiu figur świętych. Często noszą one prawdziwe ubrania. Raz widzieliśmy małego Jezuska ubranego w coś podobnego do fartucha lekarskiego. Za szybkami, w ołtarzykach zasiadają czasem zwyczajne lalki… Ludzie wkładają tam zdjęcia dzieci, kartki, zawierające zapewne jakieś ważne prośby. Jest to kiczowate, ale urokliwe.
Wieczorem wróciliśmy do ¨naszego¨ domu. Był to dom duży, ładny, z ogrodem. Do swojej dyspozycji mieliśmy praktycznie całą górę! Ja się trochę zdrzemnęłam (patrz: noc spędzona na siedzeniu tira), Marcin rozmawiał z naszym gospodarzem Ismaelem i jego córką, popijając piwo Sol. Kiedy się obudziłam, był już dosyć wesoły. Siedzieliśmy i gadaliśmy jeszcze do jakiejś 23. W końcu pojechaliśmy samochodem w miejsce pracy Rosy Marii – żony Ismaela. Prowadzi ona kuchnię na 24 – godzinnym targu, na którym sprzedaje się warzywa i owoce. Zostaliśmy tam ugoszczeni kolacją składającą się z tradycyjnych jukatańskich przysmaków – między innymi panuche. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz najedliśmy się tak bardzo i to czymś tak dobrym. Ismael i Rosa opowiadali nam o swoim życiu, szczególnie dużo mówili o synu Israelu, który mieszkał i studiował w Rosji. Widać, że bardzo im go brakuje. Ale Rosja to obietnica świetlanej przyszłości dla kogoś, kto gra na skrzypcach. Israel jest skrzypkiem.
Rano zjedliśmy śniadanie z całą rodziną i koleżankami z pracy Rosy Marii. Wepchnęli w Marcina już trzecią olbrzymią kanapkę z mięsem, cebulą i chili (też przysmak jukatański). Śmiejemy się, na wspomnienie śniadania u niegościnnego hosta w Tuxli, gdzie wygłodniałemu bratu postawiono przed nosem talerz pełen jajecznicy, by po chwili mu ją odebrać ze stwierdzeniem: chyba nie chcesz zjeść jajecznicy aż z czterech jajek!? Jajecznicą musieliśmy się podzielić. Teraz na szczęście nie byliśmy w nieprzyjaznym tuxlanskim domu, ale w gościnie u aniołów z kolonialnego miasta.
Ismael odwiózł nas na stację benzynową. Marcin doszedł do wniosku, że naprawdę kocha Meksyk.