Zwijamy się prędko z Palenque, żeby ruszyć w stronę Campeche. Nie planujemy nawet tak naprawdę, że tam dojedziemy, godzina jest już dosyć późna, a kilometrów sporo. Naszym marzeniem jest jednak dojechać tego dnia chociaż nad morze. Po ponad godzinie czekania, najpierw na stacji, później na drodze, postanawiamy że jednak zdradzimy na chwilę autostop i weźmiemy collectivo, żeby wywiózł nas na wielką autostradę międzynarodową, którą pomykają tiry. Wkrótce lądujemy na bardzo dobrej dużej stacji. Niestety jak zwykle prawie nie ma na niej samochodów. W Meksyku autostrady są bardzo drogie i zapewne spora część pojazdów wybiera drogi bezpłatne.
Marcin pyta, ja stoję przy drodze.W końcu zatrzymuje się przy mnie jakiś TIR, wiozący z tyłu traktor. Jedzie ponad sto kilometrów w naszą stronę. Uwielbiam jeździć TIR-ami, niestety mają jednak one to do siebie że poruszają się dosyć wolno. Szczególnie tak zdezelowany model, jak ten do którego wsiadamy… Kierowca jest miły, ale prawie nie gadamy. Większość czasu przesypiam (kolejna wielka zaleta TIR-ów: łóżko!
Po ponad dwóch godzinach podróży wysiadamy, żeby znowu stanąć przy drodze i po jakichś 20 minutach spotkać… człowieka – zjawisko. Santiago. Właściwie to nie my złapaliśmy jego na stopa, tylko on nas. Skończył jeść w przydrożnym barze i wyjeżdżając z powrotem na autostradę, wychylił się z okna swojego TIR-a i zapytał: Donde van? A Campeche. Campeche? Wsiadajcie, ja jadę do Meridy. Do Meeeeridy????- zaświeciły nam się oczy. Możemy jechać z Panem? Jasne. Jestem Santiago. Mucho gusto.
Santiago to kierowca – marzenie każdego autostopowicza. Wesoły, rozgadany, trochę bardziej przypomina Włocha niż Meksykanina, a może to tylko wrażenie, spowodowane jego śpiewnym hiszpańskim z północy. Mieszka bowiem w Monterrey. Jak powiedział, ludzie z Południa nie są tak mili jak ci z Północy. Oczywiście… Jeżeli wszyscy ludzie z Północy są tacy jak on…
Mieliśmy przed sobą ponad 300 kilometrów, zdążyliśmy więc porozmawiać chyba o wszystkim. Santiago uwielbia zabierać autostopowiczów. Wspomnienia o nich i historie, które mu opowiadali kolekcjonuje, chyba tylko po to żeby później… opowiadać je następnym zabranym z drogi podróżnikom. Historie w wersji podejrzewamy, że dosyć mocno podkoloryzowanej. Ilu bowiem kierowców spotyka na swojej drodze… Amerykankę, która przez dwa tygodnie decyduje się podróżować z tirem, odwiedza dom tirowca i jeszcze do tego gra mu przez całą drogę na skrzypcach; ilu spotyka… Włoszkę i Niemkę, które pod wieczór kładą się na łóżku, za głową kierowcy, zasłaniają je kotarą, mówiąc żeby im nie przeszkadzać, po czym całują się namiętnie, co kierowca może poznać, po dobiegających zza kotary odgłosach…? Myślę, że niewielu. Santiago spotyka. Takich historii opowiedział wiele.
Jedziemy powolutku, bo nasz kierowca wybiera tylko drogi bezpłatne. Średnia prędkość jazdy po takich drogach tirem – 30-40 km/h. Za to mamy szansę poznać meksykańskie wioski i małe miasteczka, a w każdym jest coś do załatwienia. Santiago kupuje pomarańcze z chili. Jakto z chili? Nie jedliście nigdy pomarańczy z papryką chili!? Niemożliwe! Jesteście w Meksyku, musicie koooniecznie spróbować! Spróbowaliśmy. Dziwne, ale całkiem smaczne. Wkrótce potem Santiago kupuje słodkie bułki, po czym krążymy w poszukiwaniu mleka, bo bułek bez mleka nie powinno się jeść. Zaraz znowu szukamy telefonu, żeby powiadomić naszych hostów z Meridy, że przyjedziemy dzień wcześniej (Santiago przewiduje dotarcie do Meridy na godzinę 22). Kończą się papierosy, więc trzeba koniecznie dokonać ich zakupu, co okazuje się wcale nie być łatwe. W końcu przychodzi zmęczenie i Santiago musi koniecznie napić się kawy, której jak na złość zabrakło akurat na wszystkich napotykanych na naszej drodze stacjach…
Santiago opowiada tysiące swoich historii. Zajeżdżających mu drogę kierowców obrzuca meksykańskimi kurwami. Nasz słownik hiszpańskiego zostaje nieco wzbogacony. Puszcza nam muzykę ze swojego regionu, i śpiewa bo zna wszystkie teksty na pamięć. Piosenki są jak przystało na Meksyk o miłości. Rzuca się na siedzeniu, kiedy zobaczy tylko na ulicy jakąś dziewczynę i pyta się zaraz Marcina jak mu się podoba. Santiago ma 29 lat i jest sam. Większość czasu spędza w drodze, więc ciężko mu kogoś poznać. Poza tym, jak twierdzi, nie ma chyba kobiety dla niego, tylko raz w życiu był naprawdę zakochany… itd. itd. Rozmawiamy o wszystkim – od miłości (to jeden z wiodących tematów) po politykę.
Marcin jest bardzo zmęczony (patrz: noc w schronisku w Palenque, woda uderzająca o blaszany dach…), więc kładzie się na łóżku i trochę przysypia. Jest już późno i martwi się, czy w ogóle dojedziemy dzisiaj do Meridy. Santiago nigdzie się nie spieszy. Zatrzymujemy tir i wychodzę razem z nim do sklepu. W drodze powrotnej do samochodu przysiadamy jeszcze w parku, bo chce chwilę popatrzeć na bawiące się petardami dzieci. Pali zakupione w końcu papierosy. Widać po nim, że jest już bardzo zmęczony. Mówi coraz bardziej szybko i niewyraźnie. Z moim słabym hiszpańskim mam naprawdę spore problemy z jego zrozumieniem.
Wracamy do samochodu. O godzinie 22 znajdujemy jakiś przydrożny bar dla tirowców. Jesteśmy nadal ze 130 kilometrów od Meridy. Jest czarna noc. Otacza nas meksykańska selva. Gdzieś pomiędzy Chiapas a Jukatanem. Marcin śpi dalej, my wychodzimy. Santiago zamawia dwie kawy i hamburgera dla siebie. Chce mi również kupić koniecznie coś do jedzenia, ale po dziesięciokrotnych zapewnieniach, że nic nie chcę daje mi spokój. Chociaż i tak nie wierzy, że nie jestem głodna. Wstydzisz się, po prostu się wstydzisz – powtarza w kółko. I ma rację. Jest mi głupio, że przez cały dzień za wszystko za nas płaci.
Ma czerwone przymknięte oczy. Modli się w nieskończoność nad filiżanką kawy i kolejnym papierosem. W końcu idziemy do samochodu. Marcin się zrywa, w nadziei że w końcu pojedziemy dalej w stronę upragnionej Meridy. Teraz jest czas odpoczynku – oznajmia z uśmiechem Santiago, po czym rozkłada się wygodnie na siedzeniu, wyciągając nogi na kierownicy. Wkrótce po tym prosi Marcina, żeby usiadł na jego miejscu, a sam wtarabania się na łóżko. Rzuca się na pościel i udaje, że chrapie. Po chwili wybucha szaleńczym śmiechem. My również sikamy ze śmiechu. Sytuacja jest komiczna. Teraz jest czas odpoczynku – powtarza. Każe Marcinowi przekręcić kluczyk w stacyjce, zaczyna udzielać mu pierwszych wskazówek, w jaki sposób prowadzi się tira. No, Marcin, jedziemy! Jak ty nie pojedziesz, to zostajemy. Patrzymy się po sobie z uśmiechem.
Oczywiście Marcin nie rusza i zostajemy… Noc w tirze. O tyle męcząca, co klimatyczna. Santiago z tyłu, my na siedzeniach. Bardzo trudno przybrać jakąś wygodną pozycję do snu. Trochę przysypiam, ale oparcie na rękę strasznie wbija mi się w plecy. Nagle widzę nad sobą twarz Santiago, który… wkłada mi pod plecy poduszkę. Zaczynam zakrywać sobie nogi polarem, natychmiast opatula mnie kocem. Zastanawiam się, skąd się biorą tacy ludzie?
Tuz przed szóstą zrywa się i niczym nigdy nic, powraca na miejsce kierowcy. Znowu wesoły i ożywiony. Jak się macie? Ruszamy!
Mkniemy w końcu w stronę Meridy, tym razem już dobrą autostradą (bo już się nie płaci na tym odcinku). Ja i Marcin włazimy na łóżko i staramy się jeszcze zdrzemnąć. Około ósmej jesteśmy w końcu w Meridzie. Wymieniamy się adresami. Santiago udaje, że zalewa się rzewnymi łzami. Ostatnie zdjęcie. Będę tęsknił. My też.