Ciudad de México. Pierwsze wrażenie? Przytłaczające! Nasunęło mi się skojarzenie, jak wjeżdżałam rowerem do Gdyni, po dwóch tygodniach obcowania z miasteczkami wielkości Łeby czy Ustki. Wielkie budynki! Ponad 10 linii metra. Tłumy ludzi na ulicach, przepychających się, trącających, pokrzykujących, sprzedających! Sprzedają dosłownie wszystko. Wielopasmowe ulice, pełne samochodów, i to nie takich pamiętających epokę Kennedy-ego, tylko nowoczesnych, pędzących, błyszczących, stukonnych!
Po Kubie, nasuwają się różne banalne skojarzenia jak zobaczysz takie miasto. Trochę Stany, trochę Europa Zachodnia, trochę Tokio.
Ale zaraz później przyglądamy się stolicy Meksyku dokładniej. I co?
Indiańskie twarze. Różnokolorowe i takróżniepachnące żarcie, zawijane w zielone lub białe tortille. Pierwszy szaman spotkany na głównym placu Zócalo. Monumentalne kościoły, upstrzone powiewającymi chorągiewkami. Przesyt WSZYSTKIEGO. Wzniosłość i kicz. Oglądamy bardzo tendencyjne malowidła ścienne męża Fridy – Diego Rivery. Tematyka: rewolucja i cudowna przemiana systemu na socjalistyczny. Można znaleźć takie perełki jak np. „Śmierć kapitalisty”.
Wchodzimy też na świetną wystawę zdjęć o obrzędach religijnych w Haiti. Przerażające. Obrazy niczym z nocnego koszmaru (tak stwierdził Marcin, i miał rację).
Co jest miłe, w bardzo wiele miejsc można wejść za darmo. Delektujemy się pysznym żarciem. Kupujemy 6-procentowe piwo Sol o pojemności większej od litra i wracamy do naszego „domu”. Jak cudownie mieć dom w obcym mieście!