Przylecieliśmy do miasta Meksyk prawie o północy. Jakiś tydzień wcześniej napisał do nas host z hospitality club, że będzie na nas czekał na lotnisku. Byliśmy więc w miarę spokojni. Niestety spotkała nas przykra niespodzianka. Hosta wcale nie było. Była za to noc, ogarniało nas totalne zmęczenie, a za drzwiami lotniska swoją groźną paszczę rozdziawiało największe miasto na świecie.
Nie pozostawało nam nic innego jak zadzwonić. Później dane dam będzie jeszcze parokrotnie przekonać się, że tego co Meksykanin mówi nie należy brać całkiem na serio. Najpewniejsza oferta może być jedynie wyrazem dobrych chęci.
Telefon odebrał współlokator, który o naszym przybyciu nic nie wiedział. Host wyjechał na dobre ze stolicy, nie zostawiając na nasz temat żadnej informacji. Ale nie ma problemu, i tak możemy przyjechać. Dostaliśmy adres. Rozpoczęła się kłótnia, między nami a Katką, czy jechać metrem, czy taksówką (ostatnio niestety kłócimy się coraz częściej). Była noc, a miasto nieznane. Postawiliśmy na swoim i wsiedliśmy w taksówkę. Wkrótce byliśmy w miłym bloku, w ładnej dzielnicy. Na klatce schodowej pachniało praniem. Nie gazem, śmieciami, ani innym świństwem. PRANIEM!
Weszliśmy do mieszkania. Było tam trzech facetów w wieku 20 – 30 lat, gapiących się w telewizor. Klimat dosyć imprezowy. Spytali się czy chcemy tequili, może rumu. Powiedzieli gdzie jest sklep, pokazali pokój gdzie możemy spać i dali klucze do domu. Pełny luz.
Spało się cudownie!