Z Antigua jedziemy do Chichicastenango, miasteczka słynącego ze swoich czwartkowych i niedzielnych targów. Zanim dojedziemy wspomnijmy jednak jeszcze o świetnie zorganizowanej komunikacji autobusowej w Gwatemali. Każdy chicken bus obsługiwany jest przez dwie osoby – kierowcę i naganiacza. Ten drugi pełni bardzo ważną funkcję. Wisi w drzwiach autobusu rycząc na cały głos nazwę miejsca, do którego pojazd jedzie. Wystarczy, że wysiadamy z jednego autobusu, a zaraz podjeżdża następny, z którego już wyskakuje zwinny naganiacz, pyta się dokąd jedziemy, po czym wspina się na dach po drabince, żeby umieścić tam nasze bagaże. Wszystko dzieje się błyskawicznie.
Jedno łączy autobusy polskie i gwatemalskie – zbliżona cena za bilet (gwatemalskie są troszkę tańsze). Na tym podobieństwa się kończą… Każdy, kto podróżował w Polsce środkami komunikacji publicznej zna doskonale atmosferę panującą w autobusie jadącym przez miasto w godzinach szczytu, pełnego poddenerwowanych przepychających się ludzi. W autobusach takich nawet anioł traci cierpliwość, do akcji wkraczają łokcie oraz inne części ciała, a okrzyki w stylu Gdzie Pani się tu pcha z tą torbą!? są na porządku dziennym i nikogo nie dziwią. W Gwatemali autobusy są zatłoczone dwa razy bardziej. Na niewielkich siedzeniach mieści się 3, 4 czasem 5 osób. Ludzie przeciskają się przez wąski korytarz, by znaleźć dla siebie kawałek wolnej przestrzeni. Naganiacz sprzedaje bilety. Wszędzie pełno pakunków, toreb. Do tego są tylko jedne drzwi, którymi co chwilę ktoś wchodzi i wychodzi. Mimo to panuje tu całkowity spokój. Nikt się na nikogo nie wydziera, nie przepycha. Podróżowanie gwatemalskim autobusem, nawet tym najbardziej zatłoczonym to naprawdę przyjemność. Gwatemalczycy wydają się niebiańsko spokojnymi ludźmi.
Takim właśnie autobusem dojeżdżamy do Chichi. Jest to najbardziej magiczne miasto jakie widzieliśmy do tej pory w swoim życiu! Mimo, że jest tu wielu turystów, nie zabija to zupełnie egzotyki tego miejsca. Chichicastenango w niedzielę to przede wszystkim olbrzymi targ ze wszystkim, od jedzenia poprzez ubrania i tkaniny po rzemiosło. Ludność z okolicznych wiosek pokonuje drogę na targ pieszo, ostrożnie niosąc towary w malowanych koszykach na głowach. Tyle tu pięknych rzeczy… Szkoda, że nie możemy specjalnie nic kupić, bo przed nami jeszcze cztery miesiące podróży…
Z jednej strony straganów znajduje się przepiękny biały kościół z XVI wieku pod wezwaniem św. Tomasza, do którego prowadzą schody, zajęte przez indiańskich sprzedawców, pogrążone w dymie z umieszczonego tam paleniska. Tuż przy drzwiach Indianie rozpylają dym z puszek ze specjalnym balsamem. Modlitwy są odmawiane tak długo, dopóki dym kadzideł unosi ku niebu prośby do licznych bogów. W nawie głównej tysiące świeczek i rozsypanych płatków kwiatów. Wierni klęczą na ziemi, zapalają nowe świeczki, szepcząc pod nosem modlitwy. Ołtarze są prawie czarne. Biegają dzieci, słychać odgłosy bębnów, ktoś na kolanach chodzi do tabernakulum i z powrotem. To wszystko robi na nas niesamowite wrażenie.
Zwiedzamy jeszcze cmentarz pełen kolorowych grobów. Z daleka wygląda to jak małe miasteczko z wesołymi, pastelowymi domami. Tutaj również Indianie odprawiają swoje rytuały. Pali się ogień, kobieta i mężczyzna poruszają się na kolanach, odmawiając modlitwę. Mieszkańcy wioski zostawiają ulubione potrawy i napoje, aby zrobić swym bliskim pośmiertną przyjemność. W Zaduszki całymi rodzinami zasiadają wokół grobów, by aż do świtu rozmawiać i śpiewać. Oto niezwykłe połączenie chrześcijaństwa z lokalnymi wierzeniami wywodzącymi się z religii Majów.
Zostajemy na noc w Chichicastenango.