Zaplanowaliśmy sobie dwudniową wycieczkę do najgłębszego kanionu na świecie (lub jak mówią inne źródła drugiego najgłębszego). Chcieliśmy zrobić około 11 godzinny trekking w kanionie, ale przez naszą głupotę przegapiliśmy poranny autobus do miasta, z którego mieliśmy wyruszyć – Copacabandy, następny był dopiero o 11.45. A jedzie się tam około 6 godzin. Wściekli na siebie, zmuszeni byliśmy zmienić nieco plany.

Dojechaliśmy innym autobusem do miejscowości Pinchollo, położonej nad samym kanionem, skąd zamierzaliśmy się przespacerować następnego dnia rano do punktu widokowego Cruz del Condor. Pinchollo to wioska mroczna i opustoszała niczym w jakimś filmie grozy. Wokół sklepu zataczają się pijani Indianie, dzieci na ulicy niemrawo bawią się piłką. Znajdujemy pokój za 7 soli od łebka w typowym miejscowym domostwie. Nie ma nawet łazienki, a w nocy zakładam kurtkę i czapkę, bo jest dosyć zimno.Nie ma żadnej knajpy, na naszym drewnianym stoliczku rozkładamy zakupioną w sklepie puszkę z rybą i chleb. Jest fajnie. Takiego klimatu nie odnaleźlibyśmy w żadnym podróżniczym schronisku na świecie.

20 minut drogi od naszego domku rozciąga się kanion. Widać przepiękne, ośnieżone szczyty gór i łąkę pełną kwiatów, kaktusów i skał. Po prostu przepięknie. Chcesz poznać kanion i prawdziwą górską indianską wioskę, wysiądź w mrocznym Pinchollo.
Wstajemy o 5 rano, czekamy aż przestanie padać i ruszamy w stronę Cruz del Condor. Droga jest piękna. Maszerujemy ponad dwie godziny ścieżką tuż przy kanionie. Widoki są cudne. Cisza i my. Mijający nas czasem Indianie, pasące się osły.

Dochodzimy do pierwszego punktu widokowego tuż przed Cruz del Condor. Tu zatrzymuje nas strażnik i karze zaplacić po 7 dolców. Po niedługich pertraktacjach dajemy mu w końcu 15 soli i puszcza nas wolno, tyle że bez biletu i do Cruz del Condor dojść nie możemy, bo czekają tam strażnicy którzy właściwą opłatę z pewnością wyegzekwują. Ale widok stamtąd podobno taki sam, a jak chwilkę zaczekamy, to przylecą kondory. Tak na pewno przylecą, zawsze zjawiają się o 9tej – mówi nam z uśmiechem miły pan strażnik, a my wierząc w jego słowa zasiadamy na murku, czekając aż pojawią się skrzydlaci mieszkańcy kanionu.

9.15 i nic. 9.30 i jak kondorów nie było, tak nie ma. Z początku tłumaczymy sobie to zwyczajnym spóźnialstwem latynoamerykańskim. Ranek jest chłodny, może kondor zaszył się gdzieś w skalnej jaskini i nie chce mu się wychodzić. Marcin zdradza mi w końcu, że rozmawiał wczoraj z kondorem przez telefon i ten powiedział mu, że dosyć mają robienia z ich życia spektaklu i na złość wszystkim głupim turystom latają sobie gdzie indziej.

W końcu przylatuje jeden. Siada przy nas. Mówi – Cześć. Jestem, przyleciałem by z wami pogadać. Jeśli chcecie możecie mnie nawet pogłaskać. Tylko Wam się pokażę, a nie tym ze wzgórza za 7 dolców.
Niestety, to tylko jedna z naszych wizji. Cóż, jest nam smutno, w końcu kondora nigdy w życiu nie zobaczyliśmy, no i kanion bez niego wygląda jakoś pusto… ale rozumiemy ptasie dylematy, i cóż… może innym razem. Autobusem złapanym na drodze wracamy do Arequipy.