Nasza kochana Gabi i jej wspaniałe siostry dwoją się i troją, żebyśmy spędzili jak najlepiej czas w ich kraju. Dzisiaj ruszamy poza stolicę, na Irazú – najwyższy aktywny wulkan Kostaryki (3,432 m.n.p.m.) Ostatnia jego erupcja miała miejsce w 1963 roku. Tym razem Ola nie ma się czego bać. Nie ma tutaj straszliwej wspinaczki po błotnistej drodze. Wygodnie samochodem dojeżdżamy prawie pod sam krater. Nasi gospodarze za wszystko płacą, także za bardzo drogi wstęp do parku, mimo że mocno protestujemy. System cenowy jest tu taki, jak w Rosji albo w Chinach. Kostarykanie płacą jednego dolara, a cudzoziemcy siedem. Moim zdaniem jest to bardzo idiotyczna polityka, dzieląca ludzi na tych stąd i stamtąd.
Nawet nie spodziewałem się ujrzeć czegoś tak niesamowitego. Wśród przepięknych górskich kwiatów w dole skalistego krateru znajduje się przepiękne zielone jezioro. Nisko zawieszone chmury sprawiają wrażenie, że z wnętrza wulkanu wydobywa się dym. Czujemy się, jakbyśmy wylądowali na jakiejś innej planecie. Jest przepięknie, mimo że dookoła pełno turystów.
W drodze powrotnej zaspokajamy głód lokalnym przysmakiem – plackiem z kukurydzy i udajemy się do Cartago, pierwszej stolicy Kostaryki. Miasto to zostało założone w 1563 roku przez hiszpańskiego konkwistadora Juana Vasqueza de Coronado. Funkcję stolicy pełniło do roku 1823. Było dwukrotnie zniszczone – przez trzęsienie ziemi i wybuch wulkanu. W jego centrum znajdują się ruiny nigdy niedokończonej świątyni. Zwiedzamy Bazylikę Matki Boskiej od Aniołów, główny cel pielgrzymek mieszkańców Kostaryki. W 1635 roku mieszkająca w okolicy Mulatka znalazła obraz przedstawiający Matkę Boską. Od tamtej pory wydarzyło się wiele cudów, które przypisywano Maryi. Kościół uległ zniszczeniu w czasie trzęsienia ziemi, ten który oglądamy wzniesiono po 1910 roku w stylu bizantyjskim.
Pod wieczór wracamy do San Jose. Jutro wyruszamy na wybrzeże Pacyfiku, do letniego domku naszych gospodarzy.
Napisane w czasie podróży przez Marcina.