A więc stopujemy dalej, już bez Katki, szczerze mówiąc bardzo się z tego cieszę. Od początku ta dziewczyna działała mi na nerwy. Nie spotkałem jeszcze kogoś tak egoistycznie i sceptycznie nastawionego do życia. Zaczęło się już w ambasadzie Ekwadoru w Warszawie, właściwie każda moja wypowiedź była przez nią kontestowana, często w śmieszny żeby nie powiedzieć głupi sposób. Na każdą propozycję Katka ma zawsze dziesięć swoich lepszych. Ta kobieta powinna po prostu podróżować sama. Szkoda tylko, że jest to takie niebezpieczne. Zaproponowaliśmy jej, żeby się spotkać przy granicy z Belize i tam znowu kontynuować razem podróż przez niebezpieczną Amerykę Środkową. Ale ona chyba już ma dosyć wspólnej podróży, a szczególnie mojej osoby i nawzajem.
No ale wróćmy do naszej podróży. Ciężki poranny dwukilometrowy marsz został dzięki Bogu przerwany przez auto które zabrało nas z Zipolite do Puerto Angel. Po drodze do szału doprowadzały mnie mijające nas taksówki, ciągle oferujące to samo. No ale wreszcie ruszamy. Docieramy do Pochutli, a stamtąd dalej w stronę Bahia Huatapulco i Salina Cruz. Powoli, ale przesuwamy się do przodu. W końcu lądujemy na drodze gdzie nic nie jedzie, jest upał, kończy się woda, nie mamy już peso meksykańskich, poczucie totalnej beznadziei. Ale jak mówi pierwsze prawo autostopowe z każdego miejsca da się ruszyć, podjeżdża nagle luksusowy samochód terenowy z miłym kierowcą, który sam do końca nie wie którą drogą ma jechać do domu do Veracruz. Podpowiadam mu jak ma jechać i mówię, że nasze kierunki przez następne 200 km są zbieżne. Facet ma około 40 lat i mówi, że smutno i nudno mu podróżować samotnie. Trochę wstydzę się siedzieć koło niego w tym niezłym samochodzie wybrudzony od stóp do głow brudem z poprzednich stopów ciężarówkowych.
Koleś się rozkręca, włącza swoją ulubioną muzykę na cały regulator i opowiada o swoim życiu. Mam obecnie trzecią żonę, trochę dzieci i 20 kochanek. Upaja sie swoim sukcesem. Pokazuje zdjęcia. Widzę na nich piękne kobiety o wyglądzie modelek w różnych pozach. Nie wiem czy to jest czysty układ, czy on im płaci. Trudno powiedzieć. Dla nas jest strasznie miły. Kupuje nam picie i coś do przegryzienia mimo naszych protestów. A potem każdą płytę, której słuchamy nam prezentuje :). Odnoszę wrażenie, że Meksykanie chcą byśmy mieli jak najlepsze wrażenie o nich i o ich kraju, jak cię wezmą na stopa to czują się gospodarzami. Nasz kierowca daje nam również swój numer telefonu. Jak będziecie czegoś potrzebować w Meksyku, dzwońcie.
Wysiadamy po dwóch godzinach z jego samochodu na skrzyżowaniu dwóch autostrad. Olbrzymia przestrzeń i wiatr. Auta jadą tak szybko, że trudno oczekiwać że się zatrzymają. Ale ku naszemu zdziwieniu zatrzymuje się TIR. Zabiera nas do najbliższej stacji benzynowej i strasznie angażuje się w poszukiwanie dalszego stopa do Tuxli – stolicy stanu Chiapas. Kupuje nam wodę. Opowiada Oli, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Chyba się zakochał. Dzwoni do innych kierowców TIR-ów czy nie mogą nas zabrać. My tymczasem staramy się znaleźć stopa wśród kierowców samochodów osobowych.
Tutaj po raz pierwszy spotykamy całe kolumny aut z Ameryki Środkowej, prowadzone przez auto – pilota. Kupili jakieś rozwalone auta w USA i wracają do swoich krajów, może po paru latach pracy. Obładowani są do granic możliwości. Wracają do swych domów w Salwadorze czy w Nikaragui. Przypomina mi to Polaków na granicy polsko-niemieckiej. Jakże świat jest mały. Inne kraje, inne kontynenty, ale te same standardy zachowań. W końcu odjeżdżamy. Niestety to tylko kolejne 30 km, a mamy do przejechania jeszcze 200. Niestety w miejscu, w którym wysiadamy nie ma już zaznaczonej na mapie stacji benzynowej, są jej pozostałości. Przy drodze znajduje się parę podłych barów i jacyś podpici mężczyźni, zachowujący się jednak przyjaźnie. Niesympatyczna okolica. Łapiemy dalej stopa, ale z coraz mniejszą wiarą, że nam się uda. O rany straszne miejsce na spędzenie nocy. I jeszcze ten brak pesos. Jesteśmy głodni. Jest już totalnie ciemno. Pytam się w barze, co mają. Są kanapki za 12 peso, ale niestety dolarów nie przyjmują, wchodzę do nastepnego baru i za trzy dolary zamawiam dwie dosyć pożywne kanapki. No przynajmniej głód jest zaspokojony. Bar, w którym zamówiłem jedzenie oferuje do sprzedaży kije baseballowe do samoobrony, co potęguje nasze poczucie zagrożenia. Wszyscy mówią nam o jakimś busie, który ma tu wkrótce przyjechać. Ale wiadomo, jesteśmy w Ameryce Łacińskiej. Jedni mówią, że będzie tu o 18, inni że o 23:30, jeszcze inni ze o 19:00.
W końcu autobus przybywa. Jest 18:30. Ku naszemu zdziwieniu z autobusu wygląda nasz kierowca TIRA. Przyjechał tutaj za Olą, zakochany:) Oczywiście żartuję. Po prostu zostawił swojego TIRA i wraca do domu, od razu kupuje nam bilety do miejsca postoju innych TIR-ów, skąd według niego możemy kontynuować jazdę z nim aż do Tuxtli. Oczywiście nie chcemy wysiadać po ciemku na jakimś poboczu pełnym TIR-ów. Kategorycznie odmawiamy i kontynuujemy podróż autobusem z przesiadką w Ariedze. Tam dzwonimy do naszego hosta z Hospitality, który radośnie oznajmia, że wyjdzie po nas na dworzec w stolicy stanu Chiapas, uff jak super. Ale nam sie humory poprawiły. No i udało mi się wyciągnąć z bankomatu pieniądze za które kupiliśmy przepyszną Fantę o smaku mandarynkowym.
Przyjeżdżamy na dworzec w Tuxtli. To już Chiapas, otaczają nas zupełnie inne twarze, Indianie bardzo małego wzrostu, ale bardzo sympatyczni. Krótki telefon do hosta i czekamy. Ma być za pięć minut. Cholera. Jest już prawie północ a jego nie ma. W końcu się okazuje się, że w tym mieście jest więcej dworców. Nasz host poszedł na inny. Bierzemy taksówkę i dojeżdżamy na miejsce. Tutaj czeka nas chłodne i bardzo oficjalne przyjęcie. Bagaże zostawcie na zewnątrz. Szklanka wody i nocleg w namiocie w ogrodzie. Mimo, że nasz host ma olbrzymi dom w którym mieszkają tylko trzy osoby. No i na noc zamyka nam drzwi tak, że nawet nie mamy dostępu do łazienki, ale co tam rozbijamy namiot i zmęczeni szybko zasypiamy.