Pierwszy raz od początku naszej podróży czuję się w tym nędzniutkim hoteliku w San Pedro jak w domu. Jesteśmy tu prawie tydzień. Mamy swój pokój, stolik i hamak przed domkiem. Codziennie rano przychodzą nauczycielki. W przerwie lekcyjnej matka właściciela, wiekowa Indianka o długich siwych warkoczach, podaje nam pyszną kawę i coś do przekąszenia. Właściciel jest miły, przychodzi też często jego 15 – letnia córka Karolina. Mamy też sąsiada – emeryta z Chicago, który uczy się tutaj jednego z języków Majów. Czujemy się trochę tak jakbyśmy mieszkali w rodzinie. Szczególnie przez klimat, jaki wytwarza babcia. Przygotowuje ona nam również śniadania i kolacje.
Właściciel szkoły zaprosił nas wczoraj do siebie do domu. Generalnie myśleliśmy że w San Pedro się trochę rozerwiemy, pochodzimy do tych przytulnych ciekawych knajp prowadzonych przez przybyszów z całego świata. Ale właściwie rzadko wychylaliśmy nosy spoza naszego domu. Najpierw ja się rozchorowałam i prawie cały dzień po lekcjach leżałam w łóżku (Marcin był wtedy na koncercie charytatywnym dla ofiar huraganu Stan w tym regionie), następnego dnia rozłożył się Marcin. Ale generalnie czas mija miło.
Wczoraj był bardzo ważny dzień dla lokalnej społeczności, obchodzono tutaj podobnie jak w całej Gwatemali święto „Quema del Diablo”, czyli „palenie diabła”. Jest ono połączone ze świętem „Virgen de la Concepcion”. Głównym założeniem jest pozbycie się diabła przed nadejściem nowego roku. Pali się więc kukły diabła, jak również stare i niepotrzebne rzeczy. Sprząta się dom i kropi święconą wodą. Głównym punktem jest jednak procesja.
Zanim poszliśmy jednak na procesję odwiedziliśmy dom właściciela szkoły. Ugoszczono nas tradycyjną potrawą – tamales (masa z mięsem zawinięta w liście bananowca). Marcin rozmawiał z gospodarzem na temat możliwości ulepszenia reklamy szkoły, żeby przyciągnąć więcej klientów, ja spędzałam czas z córkami. 20 – letnia dziewczyna wygląda tutaj zazwyczaj jak dostojna matrona. W tym wieku też pojawiają się zazwyczaj pierwsze złote wstawki w zębach. 26 – letnia nauczycielka Marcina, wygląda na dużo starszą od niego. Mimo tego wcale, jak to nam się wcześniej wydawało Indianki nie spieszą się z zamążpójściem. Wiele z nich mówi nam, że chce najpierw realizować się zawodowo, najczęściej oznacza to kształcenie się w profesji nauczycielki, pracownika socjalnego, pielęgniarki czy sekretarki.
Społeczeństwo Indian jest bardzo konserwatywne. Kobiety noszą tylko i wyłącznie swoje tradycyjne stroje, mieszkają w domu rodziców aż do małżeństwa, nie piją alkoholu, nie palą i w ogóle muszą bardzo dbać o swoją reputację. Funkcje kobiety i mężczyzny są tu ściśle podzielone, według patriarchalnego schematu.Wszystkie kobiety od maleńkości aż po starość noszą swoje tradycyjne stroje i w podobny sposób upinają swoje piękne długie włosy. Jest to urocze. Żałośnie na ich tle wyglądają mężczyźni, z włosami na żel, w bazarowych koszulkach adidasa i dżinsach. Tylko starsi Indianie zachowują fason.
Po wizycie u właściciela szkoły idziemy zobaczyć procesję. Robi ona na nas naprawdę niesamowite wrażenie! Wychowani na pełnych powagi i zadumy procesjach Bożego Ciała potrzebujemy czasu żeby się tu odnaleźć. W Ameryce Łacińskiej święta kościelne mają zawsze bardzo huczną otoczkę. Tutaj w paru miejscach grają kapele, łączące religijne teksty z latynoskimi rytmami. Na ulicach co chwilę wybuchają petardy. Nagle jedna z ulic zaczyna płonąć niczym po eksplozji prawdziwych bomb. Zza wybuchających szaleńczo petard, z dymu i ciemności wyłania się powoli, dostojna Maryja Dziewica, niesiona na platformie oświetlonej dziesiątkami lamp. Wraz z nią podąża procesja, a w niej głównie setki kobiet otulonych identycznymi pledami. Roznosi się śpiew przerywany kolejnymi wybuchami. Dziś wieczorem znowu Maryja zwyciężyła diabła. W sposób najbardziej spektakularny z możliwych
Wracamy do domu dosyć wcześnie, bo Marcina zwala z nóg gorączka.