Następnego dnia byczymy się do południa: jemy, ja oglądam telewizję, z radością stwierdzając, że rozumiem prawie wszystkie dialogi telenoweli latynoamerykańskich; Marcin siedzi przy kompie. W końcu przychodzi nasz anioł Ruben z pracy, razem z 16 – letnim Gwatemalczykiem Joshuą. Jemy i jedziemy zwiedzać. Najpierw odwiedzamy oddalone o około 40 km od Belize City ruiny Altun- Ha – małe, ale położone w pięknej zielonej okolicy. Później jedziemy do miasta. Kiedy przejeżdżamy ulicami Belize, Joshua komentuje z ironicznym uśmiechem to, co widzimy za oknem: No to wjeżdżamy do prawdziwej metropolii! Po prawej dyskoteka – jedna z dwóch w tym mieście, tutaj jedyny teatr, tutaj jedno jedyne kino… itd. itd.
Belize City nie jest rzeczywiście szczególnie pięknym miastem, ale na pewno wartym zobaczenia, innym niż wszystkie do tej pory odwiedzone przez nas w Ameryce Łacińskiej. Zwiedzanie z naszymi przyjaciółmi jest dosyć zabawne, bo co chwila wsiadamy do samochodu, żeby przejechać kolejne 500 metrów (Rubena obciera but i nie może chodzić), zatrzymujemy się w co ładniejszych miejscach, żeby zrobić sobie zdjęcie – zawsze takie samo – trzy obejmujące się osoby z promiennymi uśmiechami na twarzy, tło mało istotne.
Widzimy dużo drewnianych kolonialnych domów na wysokich palach (zabezpieczenie przed zalaniem wodą). Ulice są pełne czarnoskórych Belizyjczyków – częściowo w stylu rasta, a częściowo wystylizowanych na amerykańskich raperów. Tylko koszulki z 50 Cent trochę bardziej wytarte, czapki z daszkiem wyblakłe i zniszczone. Dużo sklepów jest prowadzonych przez Chińczyków. Mówi się, że w tym kraju tylko Chińczycy pracują… Ceny są wysokie, Belize bowiem prawie wszystko sprowadza z zagranicy.
Miasto poznajemy średnio, bo Ruben i Joshua w większość ulic boją się wchodzić, mówią że jest niebezpiecznie. Ruben zabiera nas na kolację do restauracji nad morzem, później czeka nas jeszcze miły wieczór u niego w domu ze znajomymi z Kolumbii, Portoryko i Wenezueli. Naprawdę przyjemny dzień.