Dojechaliśmy do Chimbote, niebezpiecznego miasta w którym śmierdzi rybą, żeby stamtąd ruszyć dalej w wysokie Andy, do Huaraz. Mieliśmy najpierw w planie zrobić tam trzydniowy trekking, ale trochę osłabieni chorobą, a także opóźnieni w czasie z naszym peruwiańskim rozkładem jazdy, zdecydowaliśmy się spędzić tam tylko 2 dni, żeby zobaczyć lagunę Llanganuco i ruiny Chavin.
Droga do Huaraz jest naprawdę przepiękna! Wjeżdżaliśmy coraz to wyżej i wyżej. A wokół tylko nagie skały i wiatr rzucający piaskiem w szyby autobusu. Czasem jakaś oaza zieleni, tam też pojawiali się ludzie, nieliczni w tym regionie. Pełzneliśmy przez skalne tunele, balansowaliśmy nad przepaścią mijając się z ciężarówką.
I w końcu dotarliśmy do całkiem dużego, ruchliwego miasteczka Huaraz, położonego na wysokości ponad 3 tysięcy metrów. Odebrała nas mama hosta. Tym razem trafiliśmy do domu zupełnie nietypowego jak na hospitality club. Była to dosyć biedna rodzina, mieszkająca w budynku z niewielkim podwórzem. Nasz 18 letni host przywitał nas z rękami w kieszeniach i twarzą zasłoniętą do połowy daszkiem od czapki. Był widocznie zmieszany. Cała rodzina zresztą nie wiedziała za bardzo, jak się zachować. Byliśmy pierwszymi obcokrajowcami w ich domu.
Nie zaoferowali nam nic, nawet wody. Po upływie jakiegoś czasu, kiedy nieubłaganie zbliżała się godzina snu, syn i matka wtaszczyli do salonu deski. „Co państwo robią?” – spytaliśmy zaciekawieni. „Budujemy dla was łóżko” – odparli ze spokojem. Scena niczym z Barei. Oczywiście odwiedliśmy ich od tego pomysłu i zapewniliśmy że materac na ziemi w zupełności wystarczy.
Warunki nie były najlepsze, ale cieszyliśmy się, że trafiliśmy do takiej właśnie rodziny.