Z żalem opuszczamy to piękne miasto, stolicę stanu Oaxaca. Już dzień wcześniej opracowaliśmy sobie wyjazd z miasta. Prawie w centrum, w stronę Puerto Angel jest super stacja benzynowa. 15 – minutowy marsz z plecakami przez miasto i już na niej jesteśmy. I znowu to samo. Hola señor. Somos de Polonia, estoy con mi hermana, puede darnos ray a Puerto Angel? Va usted a Puerto Angel? Mamy przed soba 250 km do przejechania.
Prawie pierwszy zapytany z uśmiechem odpowiada że tak, jedzie w naszym kierunku 40 km, ale dopiero za jakieś pół godziny. Ponieważ jest to mała ciężarówka i możemy jechać z tyłu, co uwielbiamy, decydujemy się na to półgodzinne czekanie bez wahania. W końcu odjeżdżamy. Słońce grzeje niemiłosiernie. Facet ciężaróweczką nieźle grzeje. Chociaż musi od czasu do czasu przyhamować. Na dwupasmowej bardzo szerokiej drodze ustawiono leżących policjantów, to naprawdę jakaś paranoja.
Ale ważne, że jedziemy. Lądujemy na kolejnej stacji benzynowej. Jest ona niestety przed miastem i wszyscy do niego wjeżdżają. W końcu zatrzymuje się facet i wywozi nas na inną stację poza miastem. Tutaj ruszamy szybko, ale znowu robimy tylko jakieś 50 km. Tu łapiemy kolejnego stopa. I kolejne 50 km. Wolno idzie, ale przemieszczamy się do przodu. Ola złapała już drugiego stopa nie ze stacji benzynowej, lecz stojąc przy drodze. Czyli stop na Olę działa:)
Tym razem bierze nas jakiś lokalny polityk, burmistrz położonego nieopodal miasteczka. Dużo wie o Polsce, głównie interesuje go II wojna światowa i holocaust, pyta się dlaczego Hitler zabijał Żydów. Sądzi, że się ich bał. Wyjaśniamy mu to z naszego punktu widzenia. Słyszał o Lechu Wałęsie. Nawet pamiętał generała w czarnych okularach, ale nazwiska już nie znał. Jesteśmy pod wrażeniem jego wiedzy. Dojeżdżamy do gór, które oddzielają nas od morza, mamy ponoć jeszcze cztery godziny jazdy. I tu nagle miła niespodzianka. Nasz polityk zatrzymuje się przy jakieś budce i strasznie długo z kimś rozmawia, denerwuje nas to trochę bo czas leci i zbliża się zmierzch, a my mamy jeszcze szmat drogi przed sobą. Po dziesięciu minutach wraca. W ręku trzyma dwie czarne torby. I mówi to kurczak i tortillas, zjedzcie sobie.
Czynimy to z przyjemnością. Jemy na poboczu drogi olewając przejeżdżające auta. Po zaspokojeniu głodu ruszamy 6 kilometrów dalej. I znowu jakieś 30 km, ale już wbijamy się w góry. Droga staje się wąska i bardzo trudna dla kierowców. Mnóstwo serpentyn. Ale za to jakie widoki. Znowu siedzimy z tyłu na ciężarówce. Niestety robi się już ciemno mimo, że jest dopiero godzina 18. Powoli rozglądamy się za noclegiem, ale okolica nie wygląda ciekawie.
Jesteśmy tak wysoko, że widzimy chmury pod nami, pierwszy raz coś takiego widzę w życiu. Jeszcze próbujemy łapać stopa, wyciągam rękę i drugi przejeżdżający samochód się zatrzymuje. Z miejsca gdzie nas wysadzi ma być jeszcze godzina drogi do celu naszej podróży. Jedziemy, Meksykanin jest przesympatyczny i ciągle nas zagaduje, ale dla mnie rozmowa z nim to męka. Ola ma lepiej, bo siedzi dalej i może milczeć, od tych zakrętów jest nam niedobrze. Mamy nadzieję że nie zwymiotujemy. Mijają kolejne dwie godziny i wreszcie wysiadamy! Jest około 20:00. Po drodze nic nie jedzie, siedzimy przy jakimś barze, jest parę samochodów, ale żaden nie jedzie tam gdzie chcemy. Jakimś cudem pojawia się coś na drodze. Lecę prędko i wystawiam dłoń, iiii…. zatrzymuje się. Super bogaci młodzi Meksykanie. Architekci. Projektują domy nad morzem, mają ze sobą piękną dziewczynę. I znowu super wielki samochód terenowy, to tutaj standard. Żartujemy sobie po drodze. Zabierają nas do samego Zipolite, docieramy tu o godzinie 21:30. Spoceni i zmęczeni nie mamy siły na nic. Wychodzę z auta i pytam w pierwszym sklepie o nocleg. Facet mówi 15 dolców, ja 12 i się zgadza. Mamy duży pokój z łazienką i wielkim łóżkiem, ale totalnie bez klimatu, mimo że prawie przy plaży. Najważniejsze jednak, że szczęśliwie dotarliśmy do celu.