26 -ego od rana cała rodzina szykuje się, żeby wyruszyć na plażę na wybrzeże Pacyfiku. Chcą tam spędzić najbliższy tydzień w domu wuja Gabi. My oczywiście również jesteśmy zaproszeni. Samochodem jedzie się tam trzy godziny, ale my na dotarcie do tego miejsca potrzebujemy pół dnia, bo po drodze niezawodne siostry – Gabi i Alex pokazują nam różne inne rzeczy.
Najpierw zatrzymujemy się w knajpie, gdzie jemy chicharrones – potrawę z mięsa lub skóry świni, bardzo popularną w tej części świata. Bardzo smaczna. Później zatrzymujemy się nad rzeką. Co chcecie nam pokazać? – pytamy zaciekawieni. Zobaczycie! – odpowiadają z uśmiechem i prowadzą nas na most. Stamtąd rozciąga się piękny egzotyczny krajobraz, wokół las tropikalny, a w rzece… krokodyle! Wylegują się jeden obok drugiego, czasem leniwie przemieszczają się z miejsca na miejsce. Robi to na nas spore wrażenie.
Jedziemy dalej, zatrzymując się na co ładniejszych plażach. Kostaryka jest rzeczywiście przepiękna! W końcu pod wieczór dojeżdżamy na działkę wuja. Znajduje się ona na prawie zupełnym odludziu, na wyspie. Wokół palmy i morze, z drugiej strony domu rzeka (również z krokodylami), a za nią dżungla. Jest ciemno, więc nie widzimy zbyt dobrze, co potęguje jeszcze niesamowitość tego miejsca.
Zostajemy ulokowani w pokoiku tuż obok Pauli i jej dzieci. Lepszych współlokatorów nie możemy sobie wyobrazić. Generalnie rodzina Gabi jest niczym z książek Małgorzaty Musierowicz. Nigdy nie wierzyłam, że taki twór może istnieć naprawdę. Każdy jest tu silną osobowością, każdy jest wyrazisty i inny, a mimo to świetnie się rozumieją i doskonale ze sobą czują.
Mama Gabi, przemiła i bardzo opiekuńcza, troszcząca się o jedzenie i o to, czy na pewno niczego nam nie brakuje, żegnająca nas zawsze do snu znakiem krzyża i pocałunkiem. Ojciec – marynarz na emeryturze, który obserwuje wszystko ze stoicko – cynicznym spokojem, czasem rzuci jakiś żart, czasem wtrąci coś zgryźliwego. Alex – dziewczyna anioł, do rany przyłóż. Gabi podobnie, chociaż ona jest chyba najpoważniejsza ze wszystkich. Wuj, ciągle zabierający Marcina na jakieś spacery, w trakcie których snuje niezliczone opowieści ze swojego życia. No i w końcu Paula, którą jak już pisałam wcześniej, pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Ona dostarcza nam przede wszystkim rozrywki, jest taka śmieszna, można z nią pogadać o wszystkim, o rzeczach poważnych i tych najgłupszych, biegać po plaży, bawić się z jej dwójką dzieciaków, wieczorem pić rum z colą i tańczyć.
Idziemy na spacer na sam koniec plaży. Widoki są niesamowite. Dżungla, piasek, porozrzucane fragmenty drzew, łupiny kokosów. Krajobraz bardzo się zmienił od momentu, kiedy wjechaliśmy do Kostaryki. Tutaj po raz pierwszy poczuliśmy tak naprawdę egzotykę pełną gębą. Nic dziwnego, że takie tłumy turystów walą do tego kraju.
Spędziliśmy naprawdę niezapomniany czas w fince rodziny Leon. I jest nam bardzo ciężko stamtąd wyjeżdżać. 28 – ego żegna nas cała rodzina (mamy nadzieję, że wkrótce odwiedzą nas w Polsce!), a Gabi z Alex zawożą nas na dworzec autobusowy. Powiedzieliśmy im, że chcemy jechać na Półwysep Osa, który ponoć jest przepiękny. Chyba nie chcemy robić im przykrości, że tak mało zobaczymy w ich kraju. W rzeczywistości myślimy raczej o tym, żeby jeszcze tego samego dnia dojechać do Panamy. Peninsula jest kusząca, ale jeszcze bardziej kuszą dzikie wyspy San Blas, które są jeszcze bardzo daleko, na drugim krańcu Panamy, a czasu już tak potwornie mało! 6 – ego stycznia mamy samolot do Ekwadoru. W ostatecznym podjęciu decyzji pomoże nam zapewne… przypadek, zobaczymy co nam się tego dnia przytrafi po drodze.