Rano zrywamy się, aby zdążyć na lotnisko. Mimo zapowiedzi, że zajmie nam to dwie godziny, postanawiamy dotrzeć jednak busem. Nasz host mówi nam którą linią mamy jechać. Ponoć z tego miejsca, gdzie wysiądziemy taksówka na lotnisko będzie kosztować tylko 1-2 dolary zamiast 10. No więc czekamy na busa. Po pięciu minutach podjeżdża. 25 minut jazdy i……. wysiadamy na przystanku, 150 metrów od lotniska. He he he – nasz host wziąłby stąd taksówkę za dwa dolce, żeby podjechać pod halę wylotów. No ale nie my. A jeszcze obok przystanku jak na zamówienie czarny, bardzo miły Panamczyk stoi z wózkiem pełnym pysznego, taniego jedzenia. Ma również sok ze świeżo wyciśniętych owoców. Ten kraj żegna nas miło.
Jesteśmy sporo za wcześniej na lotnisku, ale poddajemy się procedurze odprawy już około dziewiątej rano. I tutaj miła niespodzianka. Przy oddawaniu bagażu uśmiechnięty przedstawiciel Copa Airlines, firmy która, moim zdaniem, jakością swoich usług bije na głowę hiszpańską Iberię, pyta: Marcin Plewka? Mamy dla Pana prezent. Lot w klasie biznes, czy decyduje się Pan na to? Oczywiście szybko się zgadzam, trochę żartując z Oli, że opowiem jej jak to jest zamawiać drugą langustę. Ola z uśmiechem oświadcza, że to skurwysyństwo że to nie ona dostała taką propozycję i dodaje że braterska solidarność nakazywałaby raczej ją odrzucić.
Mamy dużo czasu, więc wykorzystujemy go by zakupić dodatkową kartę pamięci do aparatu. Doświadczenia z San Blas pokazały, że w przypadku miejsc odciętych od świata, gdzie robimy dużo zdjęć i filmów, a nie mamy dostępu do komputera, karta 2 GB nie wystarcza. Za 100 dolarów dokupujemy więc 1 GB. I szczęśliwie odlatujemy do Ekwadoru.
Spędzam czas w wygodnej klasie ejecutive. O 11:45 starujemy. W ten sposób kończy się jeden etap naszej podróży, przed nami ponad trzy miesiące i prawie cała Ameryka Południowa do przejechania.