Do Belize dojechaliśmy stopem tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy wydać resztek peso meksykańskich. Baliśmy się trochę przy przekraczaniu granicy, że jednak -jak to było oficjalnie podane przez polski MSZ – potrzebujemy wizy do Belize. Wyjściem awaryjnym miało być błaganie o wizę tranzytową na dwa dni. Spotkała nas miła niespodzianka. Informacje podane przez MSZ okazały się bzdurne. Urzędnik imigracyjny uśmiechnął się do nas tylko i bez żadnego problemu wbił nam pieczątkę wjazdową na 30 dni.
Z granicy natychmiast udało nam się złapać stopa – pierwszego miejscowego pickupa! Niestety przewiózł nas tylko parę mil i wysiedliśmy w miejscu, w którym utknęliśmy na dobre. Taksówkarz za darmo podwiózł nas do położonej nieopodal miejscowości. Tam po bezowocnym parogodzinnym staniu przy drodze wsiedliśmy w autobus jadący do Belize City (3,5 dolara od łebka). Był to tak zwany chicken bus, czyli żółty amerykański autobus szkolny wysłany na emeryturę ze Stanów do Ameryki Środkowej. Taki jakich setki na Kubie, czy w Gwatemali (o czym przekonamy się później).
Zanim wsiedliśmy do autobusu, zadzwoniliśmy jeszcze do naszego hosta, żeby poinformować go, że przyjeżdżamy już dzisiaj. Marcin trochę się przestraszył, bo host miał głos, jak to określił kogoś albo zaćpanego, albo baaaardzo zaspanego. Odezwały się w naszej głowie od razu banalne stereotypy: Belize. Murzyn. Kultura rasta. Itd, itd. Trochę tym rozbawieni, trochę poddenerwowani jechaliśmy dalej.
Już w autobusie był fajny klimat. Siedzieliśmy koło belizyjskich Murzynów pracujących w kasynie przy granicy. Super miło z nami gadali. Po… angielsku. Nowy kraj i zupełnie nowy świat. W Belize językiem oficjalnym jest angielski. Oficjalnym. Tak naprawdę około 40% mówi po hiszpańsku (głównie na Północy), a pozostała większość po kreolsku. Kreolski to tak naprawdę, coś więcej niż tylko dialekt angielskiego, to zupełnie inny język, niemożliwy do zrozumienia przez postronnych. To dziwna mieszanka pozjadanych angielskich słów, hiszpańskiego i belizyjskich neologizmów. Język ten dzieli Belize na dwie rasy i dwa światy. Po hiszpańsku mówią zazwyczaj lepiej sytuowani mieszkańcy kraju, po kreolsku przedstawiciele społecznych nizin, w większości ciemnego koloru skóry. Kontakty między tymi grupami są ograniczone. Hiszpańskojęzyczni mieszkańcy Belize, których poznaliśmy raczej wyrażali się o tamtych z pogardą. Są jeszcze inne grupy – posługujący się hiszpańskim Majowie, częściowo potomkowie uciekinierów z Jukatanu oraz Indianie posługujący się swoim własnym językiem.
W końcu dojechaliśmy do Ladyville – miasteczka położonego pod Belize City, w którym mieszkał nasz host. Była już ciemna noc i baliśmy się bardzo gdzie wylądujemy. Marcin nerwowo zaciskał już ręce na maczecie 😉 Okazało się, że nasz host mieszka na świetnym osiedlu, pełnym dużych, bogatych domów z ogrodem. Odnaleźliśmy dosyć szybko jego dom, nikogo jednak w nim nie było. Po półgodzinnym oczekiwaniu zobaczyliśmy podjeżdżającą srebrną toyotę corolla. Przepraszam, że musieliście tak długo czekać, ale pojechałem kupić coś na kolację, bo sam nie lubię gotować –Ruben przywitał nas ciepłym uśmiechem. Trafiliśmy do domu bardzo miłego, gościnnego i naprawdę dobrego człowieka. Świetna kolacja, którą nas przywitał od razu poprawiła nam humory. W jego domu wszystko było czyściutkie i na swoim miejscu. Do naszej dyspozycji mieliśmy dwa pokoje. Ruben zna hiszpański, bo to jego ojczysty język, pochodzi z Hondurasu, ale świetnie włada także angielskim oraz niemieckim, ponieważ spędził rok w Niemczech. Wieczór upłynął nam na miłej rozmowie. Ruben zaoferował nam, że następnego dnia pokaże nam Belize City i ruiny Altun-Ha. Zasypiamy spokojnie w czyściutkiej pościeli.