Cóż, z pewnym zażenowaniem musimy przyznać, że wykupiliśmy dwa toury. Jeden do laguny, drugi do Chavin. Powód tego był taki, że dotarcie tam samemu (według informacji od naszego hosta) zajęłoby zbyt wiele czasu, a poza tym, cena tych wycieczek okazała się śmiesznie niska – 20 soli (złotych) od osoby.
Musieliśmy więc grzecznie zająć miejsce w autobusie obok innych turystów. Okazało się, że do laguny Llanganuco wcale nie jest tak daleko jak myśleliśmy, ale tour trwa cały dzień, bo program jest pełen różnych idiotyzmów. To postój na lody, to na obiad w drogiej restauracji, gdzie i tak nie jemy, to oglądanie kiczowatych pamiątek. Acha prawie bym zapomniała… w końcu wizyta nad laguną – jedna godzina! Ach, byliśmy tacy źli, że mamy tam tak mało czasu, bo miejsce było naprawdę przepiękne! Turkusowa woda, drzewa, kwiaty i ośnieżone szczyty gór! Tylko ruszać przed siebie w nieznane!
Niestety, na żadne nieznane czasu nie było. Przebiegliśmy wzdłuż laguny i porobiliśmy trochę zdjęć. Naszego touru jednak do końca opluwać nie zamierzamy. Turystycznym busem dojechaliśmy bowiem do miejsca, którego normalnie pewnie byśmy nie odwiedzili. Było to Yungay – miejsce które wskutek trzęsienia ziemi w 1970 roku zniknęło z powierzchni ziemi. Po prostu się zapadło. Stąpaliśmy po jednym wielkim cmentarzu, oglądając szczątki na zawsze zaginionego świata – wrak autobusu, ruiny kościoła, cztery palmy na głównym placu, z czego tylko jedna żywa.
Nad umarłym miastem góruje figura Chrystusa. Kiedy stoi się u stóp tej monumentalnej postaci, patrzy w Andy i wsłuchuje w potężny szum wiatru, ma się wrażenie że nadchodzi koniec świata. To jednak nieprawda. W Yungay koniec świata nadszedł już dawno temu. 31 maja 1970 roku.