Szczupły brunet, 36-letni Alberto spaceruje z przyjaciółmi po zniszczonym parku, jednym z dwóch w ponad milionowej stolicy. Właśnie ktoś do niego dzwoni, wyciąga swojego iPhone’a i, ciągle poruszając się, zaczyna rozmawiać. Przez chwilę zapomina, po jakim parku spaceruje i jakiego miasta jest on częścią. Nagle podchodzi do niego dwóch nastolatków, pytając o papierosa, następnie o telefon. Prędko odkłada słuchawkę, chowa telefon głęboko do kieszeni i krzyczy ku pomocy w stronę przyjaciół, przepędzając dwóch namolnych chłopaków, którzy – na szczęście – nie są uzbrojeni. 36-latek właśnie poznał kolejną niepisaną zasadę: nie spacerować z iPhonem przy uchu o wartości trzy razy większej, aniżeli wynosi przeciętna wypłata w republice, po której właśnie spaceruje.

Alberto: „Do stolicy przeprowadziłem się w marcu 2012 r. Moi hiszpańscy przyjaciele koniecznie chcieli wiedzieć, dlaczego chcę zamieszkać właśnie tutaj, w mieście, które jest na piątym miejscu na świecie pod względem wskaźnika morderstw. „Dlaczego wybierasz drugi koniec świata. Dlaczego? – pytali. Odpowiedziałem, że chcę świadczyć usługi w najbardziej brutalnym miejscu na świecie, które jest pogrążone w wielkim kryzysie. To wszystko”.
36-latek ma swojego zaufanego taksówkarza. W każdą sobotę taryfiarz imieniem Jose płaci 12 dolarów za prawo do parkowania w pobliżu szpitala, niedaleko posterunku policji. Jose przekazuje tę kwotę uzbrojonemu mężczyźnie, nie zadając jakichkolwiek pytań. Taksówkarze, którzy nie płacą haraczu kończą jak tych pięćdziesięciu jeden, których w 2012 r. znaleziono martwych. Państwu za licencję taksówkarską Jose płaci rocznie 30 dolarów, zaś gangowi 48 dolarów miesięcznie. Jose pyta, kto sprawuje realne rządy.
Alberto: „To pytanie uważam za kluczowe. Kto tak naprawdę rządzi miastem, departamentem, republiką? – Rząd? Handlarze narkotyków? Gangi? Stolica, która ma 1,3 miliona mieszkańców – nie dość, że jest miastem bezprawia – zdaje się ponadto mieć swój własny kodeks niepisanych zasad. Kiedy jesteś w okopach w Libii, możesz się domyślić, skąd padnie strzał. Ale w tym kraju nigdy nie wiesz, gdzie czai się niebezpieczeństwo”.
36-latek korzysta z usług wyłącznie zaufanych taksówkarzy, którzy pomagają mu przedrzeć się przez gąszcz zawiłych ulic stolicy. Taksówki, którymi jeździ, zawsze mają przyciemniane szyby i często zmieniają trasę jazdy. Alberto stara się nie popaść w obsesję, która staje się udziałem osób, będących w stałym poczuciu zagrożenia. Zawsze sprawdza boczne lusterka, czy aby na pewno w kierunku taksówki nie zmierza jakiś motocykl, którym podróżować mogą przecież opłaceni mordercy.
Alberto: „Niewielu obywateli może pozwolić sobie na luksus mieszkania za wysokim murem. Moja rodzina i ja tak właśnie mieszkamy. Po epizodzie z moim telefonem w parku zrezygnowałem z porannej prasy przy filiżance espresso. W kawiarniach nie przesiaduję. W nocy oczywiście nie wychodzę. Moja dwuletnia córeczka nauczyła się wymawiać nazwę Tegucigalpa, co przecież nie jest łatwe. Ponadto w przedszkolu nauczono ją mówić Honduras. To powoduje, że już czuję się częścią tej republiki. Pomimo przemocy stała się ona moim domem. Po 10 miesiącach życia w Hondurasie, nauczyłem się zasad przetrwania”.
36-latek nie zadaje wścibskich pytań, przynajmniej nie zawsze i nie każdemu. Pewien dziennikarz doradził mu nawet, aby się za bardzo nie wychylał, gdyż w ciągu ostatnich dwóch lat zabito w republice ponad dwudziestu dziennikarzy. Niektórzy reporterzy noszą przy sobie broń, z kolei innych strzegą wynajęte służby. 36-latek w kwestiach bezpieczeństwa może polegać tylko na sobie. Jest zdany tylko na siebie, na swój instynkt samozachowawczy, który wyostrzył, pracując w strefach wojennych. Jest jedynym korespondentem zagranicznym w Tegucigalpie, pracującym dla agencji prasowej Associated Press. Nazywa się Arce. Alberto Arce.