Jaki kraj jest najlepszy na pierwszą przygodę z Ameryką Łacińską? Nie wiem. Wypadło na Gwatemalę. Z jednego prostego powodu – dostałem się tam z Warszawy w sumie za 1166 PLN. Kiedy pojawiły się bilety w śmiesznie niskiej cenie, o Gwatemali wiedziałem tylko tyle, że leży w Ameryce Środkowej, jest biedna, niebezpieczna, są tam Majowie, kawa, kakao i banany. Wyniki w Google na hasło „Guatemala” wyrzucały dwa obrazy: wielka dziura w ziemi w Guatemala City sprzed kilku lat i Templo II – świątynię z Tikal – miasta Majów odkryte pod koniec XIX w. w środku dżungli. Decyzję podjąłem jednak ostatecznie po zobaczeniu jednego zdjęcia. Widokówka idealna.
I już wiedziałem – jadę! Żadnych hoteli. Backpacking. Tylko podobno niebezpiecznie. Wszędzie w Internecie piszą, że tam niebezpiecznie. Że napadną, okradną, zabiją. Trudno. Będę uważał na siebie. Nie ma chętnych? Jadę sam.
Po 11 godzinach lotu z Madrytu, samolot ląduje na La Aurora – lotnisku w Guatemala City. Zapoznawszy się z opinią o tym mieście, przebrnąwszy przez kilka książek i zdjęć z Internetu odpuszczam sobie aklimatyzację na miejscu. Wiedziałem, że chcę od razu dostać się do miejsca z pocztówki – malowniczego miasteczka Antigua, położonego około 40 km od Guatemala City. To bardzo częsta praktyka – z lotniska jeżdżą tam shuttle busy i taksówki. Dlaczego? Guatemala City jest faktycznie dość nieprzyjemna – kiedyś została nawet okrzyknięta mianem najbrzydszej stolicy kontynentu, a kręcenie się po mieście po zmroku jest równoznaczne z szukaniem kłopotów.
Standardowa cena za przejazd do Antigua to 10 USD za osobę w dość ciasnym busie. Tak piszą przewodniki. Dzień wcześniej w Madrycie poznałem dwóch Poznaniaków i jechaliśmy w tym samym kierunku. Targują się jako to Poznaniacy, wychodzi, że płacimy 20 USD za 3 osoby w taxi. Stary Nissan, bez zawieszenia, ciągnął pod sobą cały wydech i skrzynię biegów. Szybki przejazd przez Guatemala City – lekko przeraża. Czerwone autobusy publiczne w których podobno mordują, okradają i gwałcą, faktycznie są przerażające. Jak z horroru. Po drodze zatrzymujemy się na tankowanie. Coś znamiennego dla Gwatemali – na każdej stacji benzynowej, przy każdym banku, większym sklepie – słowem – tam gdzie są jakiekolwiek pieniądze – stoi ochroniarz ze strzelbą pneumatyczną. Na drogach pełno policji z bronią automatyczną. Szybka myśl. Boże! Gdzie ja jestem.
Po 40 minutach jazdy byłem już w Antigua. Malownicze miasteczko w stylu kolonialnym – była stolica Gwatemali. Dużo kościołów i ruin – pozostałości po trzęsieniu ziemi z 1773 roku, po którym zdecydowano o przeniesieniu stolicy do Guatemala City. Wieczorny spacer wokół – Plaza Mayor i Katedry – centrum miasta – pozwala oswoić się z nowym otoczeniem. Gwarnie, kolorowo. Pełno ludzi. Kobiety ubrane w stroje Majów. Boczne uliczki są już puste, ale i tak mają coś co nie pozwala się bać. Wieczór mija szybko. Mimo zmęczenia po locie, spotkanie z poznanymi w samolocie Mariem i Żwirasem. Dwie tak skrajne osobowości, a podróżują razem. Komiczni, ale niesamowici. Słuchanie ich razem to poezja. Chciałem ich koniecznie lepiej poznać! Lokalne nachos i morze lokalnego piwa. Głodni idziemy jeszcze szukać jedzenia, znajdujemy kilkanaście straganów z lokalnymi przysmakami na Parque la Merced, przy 1a Calle Poniente. Tacosy, quessadillas, świeże mango, banany, smażone plantany i coś w czym się absolutnie zakochałem – pochodzące z Salwadoru – pupusas – placki z mąki kukurydzianej, nadziewane fasolą, serem i mięsem. Nie da się wszystkiego spróbować pierwszego dnia. Szkoda.
Przez Internet zarezerwowałem nocleg w Hostel Pasar de los Anos. Jedna noc w dormie kosztowała mnie około 75 quetzali (10 USD). Hotele są o wiele droższe. Dormów nie trzeba nawet rezerwować z wyprzedzeniem. Wystarczy pochodzić i popytać. Większość ma na dachu taras z hamakami i pięknymi widokami na miasto.
Antigua to miejsce nr 1 dla turystów w całej Gwatemali. Każdy trafia tu prędzej czy później. I dobrze, bo to piękne miejsce. Niestety turystyka ma swoje wady. Jest drogo jak na Gwatemalę. Coś charakterystycznego dla całego kraju. W sklepie nie znajdziecie cen. Po prostu wchodzisz do sklepu i albo bierzesz coś i płacisz, albo pytasz. W obu przypadkach przepłacasz. Dlaczego – bo jesteś biały, czyli bogaty. Oczywiście trzeba się targować. No ale co ile kosztuje? Pierwsze co robię w takich miejscach, to szukam punktu odniesienia. Zwiedzanie miasta rozpoczynam od znalezienia supermarketu. Wszystko jasne. Wiem co ile kosztuje. Zaopatruje się w najpotrzebniejsze rzeczy, wiem jak się targować z cwaniakami w sklepach. To zawyżanie cen jest naprawdę uciążliwe – zupełnie jak w Egipcie czy Maroko. Przez to wszystko kosztuje tyle co u nas. A może kosztować o połowę mniej.
Rano szybkie śniadanie na straganie – taco i świeże mango – i lecę do mojego miejsca jak z widokówki. Cerro de la Cruz – niepozorne wzgórze z krzyżem, z którego rozciąga się panorama na całe miasteczko. W tle widać majestatyczny wulkan Agua – jeden z trzech górujących nad miastem (dwa pozostałe to Fuego i Acatenango). Punkt jest blisko centrum 15-20 min spacerem, w tym podejście kamiennymi schodami. Łatwizna. Większość osób bierze taksówkę lub tuk-tuka. Widok jest tak piękny, że po prostu zapiera mi dech. Siedzę tam 2 bite godziny i patrzę się na wulkan i Antigua. Jeszcze ten krzyż. Wystarczy tam posiedzieć, posłuchać gwaru miasteczka i patrzeć. Z miejscami jest jak z ludźmi. – Są te piękne, ale w gruncie rzeczy puste – zatrzymujesz się na chwilę, robisz zdjęcie i idziesz dalej. Cerro de la Cruz to prawdziwy majstersztyk – piękno nieoczywiste.
Widzisz i wiesz, że chcesz tam być, po prostu możesz tam być cały dzień. Najlepiej przyjść tam rano – kiedy nie ma ludzi. Im później, tym więcej wycieczek. Głośno, tłoczno. Czasami zdarza się, że nieśmiała Agua chowa się za chmurami. Ja miałem szczęście. Widziałem jej wysokość w całej okazałości. Statystów też było mało. Byłem tak rano, że stali tam jeszcze pilnujący policjanci.
Co miasto ma do zaoferowania? Spacer uliczkami. Jest przepiękne. Hacjendy w stylu kolonialnym. Ogrody z kwiatami. Zaułki. Dziesiątki przepięknych ruin: kościołów, zakonów, hacjend. Same w sobie są przepiękne, rzeźbione, zarośnięte bujną roślinnością. Magia. Temperatura idealna – moja strefa komfortu. Dwadzieścia kilka stopni, słońce w pełni, mimo to rześko. Jesteśmy w górach. Można się opalić. Na spacerze mija mi kilka godzin. Można popłynąć. Zapomnieć się. Po prostu chodzić ulicami jedząc słodziutkie mango i zapomnieć o całym świecie.
Na popołudnie zaplanowaliśmy z chłopakami wycieczkę na wulkan Pacaya. Przy krótkim pobycie to najlepsza opcja. 6 godzin, ok. 7 km trekkingu, podejście na wulkan, transfer. Przy okazji zwiedzania, zaglądałem do dziesiątek biur podróży i porównywałem ceny. Standardowo wycieczka kosztowała Q80-Q90. Znalazłem za Q60. Do tego tylko Q50 za wstęp do parku Pacaya oraz wycieczka. Podczas godzinnej podróży na miejsce poznaję Bzu. Okazuje się, że pracujemy w tej samej branży i mamy to samo kulinarne zboczenie. Rzadko spotyka się kogoś, kto zgadza się z Tobą, że za korzystanie z suszonego czosnku granulowanego powinno się walić po łapach drewnianą łyżka kuchenną. Podobają mi się jej 3 zasady życiowe: 1. Nigdy nie płaci za WC. 2. Nigdy nie prasuje ubrań. 3. Nigdy nie pije wody kiedy została już tylko w „nóżkach” butelki.
Trekking na Pacaya zapowiada się średnio. Po wejściu do parku, okazuje się, że są chmury. Co prawda nie pada, ale idąc stopniowo w górę, coraz mniej widać. Sam marsz przez dżunglę jest niesamowity – zieleń, wilgoć, wegetacja. Wszystko atakuje zmysły z dużą intensywnością. Las nas otacza, pochłania.
Na górze krajobraz się zmienia. Nagle przewodniczka każe nam się zsunąć po dość grząskim zboczu. Na pytanie „dokąd idziemy?”, odpowiada „do krateru”. No OK, i tak nic nie widać. Czuć tylko siarkowe wyziewy. Robi się gorąco. Nagle wchodzimy dziwne żużlowe podłoże. Okazuje się, że jest też dość ciepłe. Zatrzymywanie się na dłużej, lub tym bardziej siadanie na ziemi – niewskazane. Nagle, jak na życzenie, lekki wiatr przewiewa chmury. Widok księżycowy. Wszyscy łapią się za aparaty i robią zdjęcia. Lubię takie poruszenie. Wszyscy chcą uchwycić ten moment, przelać go na kliszę, na karty. Bo zapomną? Ludzie zapomnieli już chyba utrwalać obrazy w głowie. Dobra, też robię zdjęcia. Chcę pokazać innym to miejsce.
Coraz cieplej. Skoro to wulkan, chce zobaczyć ogień. Po chwili widzę. Nie jest to krater jaki znam z filmów SF. Wielka dziura z czerwoną wrzącą lawą. Krater to to po czym chodzimy od jakiś 15 minut. Podchodzimy do miejsca, gdzie wnętrze Ziemi znalazło małe ujście. Pod powierzchnią żużlu widać rozżarzone skały. Przewodniczka idzie na chwilę do drzew, po chwili wraca z patykami i wyciąga z plecaka wielką torbę marshmallows. To kolorowe, słodkie pianki. Dla mnie to coś tak sztucznego i niepotrzebnego, że w życiu bym tego nie kupił. Amerykanie wymyślili kiedyś, że takie pianki można piec na ognisku – na patykach. Następnie gorące, płynące i klejące się składa się w kanapkę pomiędzy dwa kawałki czekolady i dwa ciastka. Całość nazywa się smores. Smakowały wybornie.
Na górze Lava Store – sklep z kamieniami z wulkanu. Nieczynny, wiec zbieramy z ziemi pamiątki i lecimy dalej. Już prawie 17 zaraz zacznie robić się ciemno. A trzeba jeszcze zejść. Było fajnie, ale przewodnicy już się nerwowo kręcą. Nie chcemy po ciemku chodzić po dżungli. Po drodze na dół nagle w krzakach obok nas coś się zaczyna rzucać i wydawać nieokreślone odgłosy. Warczenie, charczenie, nie wiadomo co. Coś dużego, wszystkim nam włosy stanęły dęba, miny musieliśmy mieć nietęgie. Dziwny odgłos zamienił się w śmiech i z krzaków wytoczył się prawie po ziemi jeden z przewodników. Kiedy opanował śmiech i był w stanie mówić, wykrztusił „You should ‘ve seen your faces”. Na dole było już ciemno. Dotarliśmy w ostatniej chwili. Jeszcze trzeba wrócić do Atigua..
Wieczorem w Antigua – powtórka z poprzedniego dnia. Jedzenie, piwo, rozmowy, zabawa. Z chłopakami się rozstajemy – oni jadą do Tikal potem do Belize, ja nad jezioro Atitlan czyli w drugą stronę. Dogaduje się z Bzu – ona jedzie do Meksyku. Cel – małe miasteczko gdzieś nad Pacyfikiem, dwie drogi stąd. I tak nie wie jak jechać na Panajachel, do którego nazajutrz się udaje jest jej po drodze. Tam ma szukać dalszego transportu. OK – ja załatwiam tani transport – chicken busa za Q36 a ona chlebek bananowy na drogę. Umawiamy się na 7 rano następnego dnia.
Autor: Piotr Adamczyk
p.s. część II, Gwatemala i Belize wkrótce…