Robimy ostatnie zakupy w San Gil i jedziemy na dworzec. O 11 odjeżdża nasz autobus do Bogoty. Popijamy z Matyldą Lokomotiv, bo wiem że czeka nas wielogodzinna przeprawa przez Andy. Myśl o wijących się górskich drogach przyprawia mnie o zawroty głowy jeszcze przed wejściem do busa. Niestety po wejściu jest już tylko gorzej, bo jeden z pasażerów na poprzednim odcinku trasy już zdążył zwrócić śniadanie. Kierowca sugeruje byśmy się przesiedli na koniec i obiecuje sprzątnięcie nieczystości. Nikt nic nie sprząta, a po chwili już odjeżdżamy.
Czeka nas osiem godzin jazdy prze góry z około 40 minutowym postojem na obiad. Matylda ucina sobie dwie drzemki i jakoś to znosimy. Bogota to ostatnie nowe miejsce w tej podróży. Później już tylko jeden dzień w Limie i wracamy do Polski. Cieszę się bo w stolicy Kolumbii ugości nas moja koleżanka Glena, u której podnajmowałam przez dwa miesiące pokój przed pięcioma laty w La Paz, w Boliwii. Jeszcze w autobusie poznajemy miłą kobietę, która oferuje że możemy się razem z nią zabrać taksówką, bo jedzie w tym samym kierunku.
Glena mieszka na północy miasta, niedaleko miejsca w którym wysiedliśmy. Bogota to ponad 7 milionowy kolos położony na wysokości 2,500 m n.p.m. Jest to najzimniejsze miejsce, w jakim się dotychczas zatrzymaliśmy. Pod wieczór jest zaledwie kilkanaście stopni, do tego pada deszcz. Zostajemy jednak przyjęci w przytulnym mieszkaniu Gleny, gdzie czeka na nas kolacja, miła rozmowa i łóżko z zapasem koców na wypadek zimnej nocy.
Moja koleżanka niestety następnego dnia idzie do pracy, jesteśmy więc skazani na samotne eksplorowanie miasta. Glena zachęca nas byśmy wyszli z domu po 9 i wrócili przed 16.00, by ominąć w ten sposób wyjątkowo uciążliwe godziny szczytu. Zgodnie ze wskazówkami po 9 rano drepczemy w stronę przystanku Transmilenio. Jest to sieć autobusów miejskich, które zatrzymują się na przystankach, przypominających peron metra i jadą wydzielonymi pasami jezdni. Dojazd do centrum zajmuje nam około 40 minut, podróżujemy dwoma autobusami. Transmilenio to system wyjątkowo skomplikowany dla przybysza z zewnątrz, a dla kogoś kto nie zna hiszpańskiego myślę, że nie do ogarnięcia. Musiałam spytać się czterech osób, żeby ostatecznie ustalić gdzie mamy się przesiąść, by dojechać do stacji „Muzeum Złota”.
Centrum Bogoty nie robi na nas dobrego wrażenia. Jest brudne, wszędzie pełno śmieci. Budynki są poniszczone. Mamy wrażenie, że jest dość niebezpiecznie. Do tego Matylda narzeka, że jej zimno. Krążymy po centrum jak dzieci we mgle z przewodnikiem Lonely Planet w ręku. Tak jak w wierszu Andrzeja Bursy o dziewiątej koło kina przechadzała się zła godzina, tak tutaj zła godzina musiała przechadzać się właśnie wtedy w Bogocie, w okolicach Plazolety Rosario. Zaczynamy się kłócić i już tego dnia kłócić się nie przestaniemy. Wszystko składa się na to, że dzień można zaliczyć do niedobrych.
Staramy się zobaczyć jakieś muzeum – słynne Muzeum Złota czy rekomendowane jako Top Choice przez LP Muzeum Narodowe, najstarsze kolumbijskie Muzeum zaaranżowane w XIX-wiecznym więzieniu. Niestety te muzea w poniedziałki są nieczynne. Chcemy przemieszczać się lokalnymi busami, okazuje się że potrzebujemy specjalnej karty, nie można ot tak kupić biletu. Musimy więc korzystać z taksówek.
Wjeżdżamy kolejką na górujący nad miastem szczyt Cerro de Monserrate, z którego rozpościera się ładny widok na miasto. Jest to mekka kolumbijskich pielgrzymów. W ołtarzu wybudowanego na szczycie kościoła znajduje się bowiem cudowna figura Chrystusa z XVII wieku, której przypisuje się wiele cudów. Pobyt tutaj to tylko pozytywny przerywnik w paśmie nieszczęść, które nas tego dnia spotkały. Zjeżdżamy na dół i chcemy udać się na obiad. Nieopatrznie wsiadamy do taksówki, która nie ma taksometru. Taksówkarz ustala z nami cenę za przejazd do centrum, jest co prawda wygórowana, ale nie wiemy też dokładnie ile nas dzieli od Placu Boliwara, do którego chcemy dotrzeć. Po drodze mijamy uroczą dzielnicę La Candelaria i decydujemy się wysiąść wcześniej, by się po niej przespacerować. Cena jednak nie ulega zmianie. Na domiar wszystkiego w momencie zapłaty taksówkarz podmienia wręczony mu banknot 50 tysięcy peso (25 $) na 5 tysięcy peso (2,5 $), wmawiając nam że daliśmy mu za niski nominał. Na zakończenie podróży zostaliśmy więc obrabowani.
Zdeprymowani, po obiedzie wracamy do mieszkania z którego na wszelki wypadek wolimy się już nie ruszać. Glena wraca około godziny 18, opowiadam jej co nam się przydarzyło. Ta, chcąc jakoś zatrzeć niemiłe wspomnienia zaprasza nas na kolację. Mimo że wychodzimy z domu dopiero po 19, jest taki korek, że do pobliskiej dzielnicy jedziemy autem przeszło godzinę. Bogota to miasto sparaliżowane. Miło jednak było spędzić ten wieczór w towarzystwie Gleny, wspaniałej koleżanki w nieprzyjaznej stolicy Kolumbii.
Następnego dnia samolot mamy dopiero o 18, ale do centrum już nie jedziemy. Ograniczamy się do spaceru do pobliskiego supermarketu i pobytu na placu zabaw przed blokiem. Wieczorem lądujemy w Limie, mieście dobrze znanym i tak przyjemnie ciepłym w porównaniu z Bogotą. Tym razem nocujemy w Hotelu España, a Daniel ma przyjechać do nas dopiero następnego dnia rano. Jesteśmy więc skazani na samotne negocjacje z taksówkarzami. Cena wyjściowa sto soli… szaleństwo. Kończymy na czterdziestu solach, Daniel zapewne negocjowałby jeszcze.
W Hotelu España na recepcji wita nas Señora Rosalia. Nie widziałam jej ponad cztery lata… Kiedyś byłam częstym gościem w tym hotelu, z grupami trampingowymi. Witamy się ciepło. Tarabanimy się na górę, na poziom kafeterii do zarezerwowanego już dawno pokoju. Jest już północ. Kocham Limę i to miejsce. Czuję się prawie tak, jakbym wróciła do domu.
Byłem dwukrotnie w Limie, w dz. Miraflores spałem i potwierdzam bardzo miłe, ciepłe i „domowe” miasto 🙂
Chętnie bym jeszcze wrócił…
Bogotę wspominam dobrze (spędziłem kilka fajnych wieczorów i byłem na małej wycieczce po Centrum), ale czułem się bardzo niebezpieczny, dlatego z podziwiem patrzę na małą córkę poruszjacą się z Tobą… 😉