Z Limy mamy bezposredni przelot Avianca do Medellin. Rano jeszcze z Peru dzwonie do Andresa, hosta z couchsurfing, by potwierdzic czy bedzie na nas czekal na lotnisku, tak jak to mailowo zapowiadal. ¨Jak to? Przyjezdzacie dzisiaj? Mieliscie byc za dwa dni¨. Andres pomylil sie, ale nie ma problemu, przyjedzie, przyjmie nas.
O 13:30 jestesmy na miejscu. Matylda dziwi sie ze w kazdym miescie czeka na nas nowy wujek. Dreszczyk emocji przy wychodzeniu z sali przylotow i… Andresa nie ma. Na pewno sie spoznia, bo jest korek, tlumaczymy sobie. Nie wiemy, ze jest to poczatek kompletnie szalonego pobytu w tym pierwszym na naszej drodze kolumbijskim miescie.
Andres zjawia sie z polgodzinnym opoznieniem. Uff. W tym czasie staralismy sie wyciagnac pieniadze z bankomatu, ale zadna z naszych kart (z banku ING) tutaj nie dziala. Pytamy Andresa, czy, moglby nas w pierwszej kolejnosci podwiezc do kantoru, bo nie mamy ani jednego peso, a wolelibysmy nie wymieniac na lotnisku, bo jest zawsze gorszy kurs. Andres mowi, zebysmy sobie tym teraz nie zaprzatali glowy i prowadzi nas do 20 letniej Mazdy.
Zaczyna sie szalona wycieczka. Nasz nowy przyjaciel oznajmia, ze jest tu tyle rzeczy do zobaczenia, ze najlepiej zaczac od razu. Jedziemy przez piekne zielone gory, przez krolestwo kolumbijskiej kawy, przez zyzne ziemie paisa (jak sie mowi na wszystko, co pochodzi z regionu Antioquia). Po drodze Andres zaprasza nas na kawe i pyszne empanady. Jest znakomitym przewodnikiem. Celem naszej podrozy jest 200 metrowa skala El Peñol, na ktorej szczyt prowadzi 700 stromych stopni. Na miejscu okazuje sie jednak, ze trzeba zaplacic bilety wstepu, my nie mamy peso, Andres orientuje sie ze skonczyly mu sie pieniadze. W koncu ktos zyczliwy wymienia nam kilka dolarow i udaje sie wejsc. Matylda dzielnie maszeruje na nozkach na sama gore. Ze szczytu rozposciera sie widok niezwykly na rozlegla lagune z licznymi zielonymi wyspami. Andres tlumaczyl nam, ze kiedys na dole znajdowalo sie miasteczko, ale przeszlo pol wieku temu zalano je na potrzeby elektrowni wodnej, wszystkich mieszkancow przeniesiono w inne miejsce. Pozniej zobaczymy miniaturowa rekonstrukcje tego miasteczka.
Schodzimy na dol. Okazuje sie ze w czasie naszej nieobecnosci Andres zapoznal sie z para autostopowiczow z Hiszpanii. Podrozuja oni od przeszlo 1,5 roku, sprzedajac rekodzielo. Dalsza podroz kontynuujemy wspolnie. Warto dodac, ze 20-letnia Mazda, na ktora wlasciciel pieszczotliwie mowi ¨Teresa¨ nie daje rady odpalic sama, za kazdym razem wiec za kierownica siada Szymon, a Andres pcha ja, az zaskoczy, najlepiej to wychodzi gdy ruszamy z gorki.
Docieramy do polozonego niedaleko, wyjatkowo malowniczego, typowego miasteczka Antioqui – Guatape. Sa tu ladne, kolorowe domy, na kazdym malowidla przedstawiajace czym trudni sie wlasciciel, sa wiec konie, maszyna do szycia czy buty a na barze mozna zobaczyc rysunek osob grajacych w bilard.
Podejmujemy kolejne nieudane proby wyjecia pieniedzy z bankomatu, robi sie ciemno, zaczyna sie straszna burza, Mazda nie chce ruszyc. W koncu odpala i razem z autostopowiczami jedziemy w strone Medellin. Caly czas leje. Czujemy sie niekomfortowo, ze nadal nie mamy peso, a jest juz wieczor. Andres oznajmia ze za godzine dotrzemy do miasta, trwa to duzo dluzej. Jestesmy zmeczeni (spalismy tylko 4 godziny), Matylda na dobre zasypia w aucie. Hiszpanie wysiadaja po drodze, a my konczymy podroz przy bramce na drodze wjazdowej do Medellin. Trzeba zaplacic za przejazd, a nasz mily host nie ma juz przeciez pieniedzy. Musimy pol godziny czekac na znajomych, ktorzy podrzuca pieniadze na motorze. Marzymy, zeby dotrzec do wygodnego mieszkania i rozlozyc Matylde na lozku. Martwi nas pytanie Andresa, czy mamy karimaty. Oznajmia nam, ze od czasu rozwodu zyje w spartanskich warunkach, a w jego domu prawie nie ma mebli. ¨Na pewno znajdzie sie jednak jakis materac¨ – uspokaja. Dobija nas nieco ta deklaracja, tym bardziej, ze mielismy trzy inne propozycje z couchsurfing z Medellin. Na domiar wszystkiego Andres chce isc na kolacje do jakiejs restauracji. Na szczescie mamy wozek, do ktorego przekladamy spiaca Matylde. Trafiamy do baru z jego znajomymi, gra Nirvana, na scianie wisza reprodukcje Edwarda Hoppera, a na duzym telewizorze LCD, wyswietla sie czyjs facebookowy profil. Czekamy na kanapki, jest po 22. Caly czas nie mamy pieniedzy, wiec Andres placi za nas. Jestem juz bardzo zdenerwowana ta sytuacja. Podazamy caly dzien za naszym nowym przyjacielem, ktory jest niezwykle mily i pomocny, ale w pewnym momencie, mimo naszych wielokrotnych sugestii, kompletnie ignoruje nasze potrzeby.
Droga z baru do domu rowniez jest dluga. ¨Za piec minut bedziemy¨ – slyszymy. Tymczasem jedziemy jeszcze kupic hamburgery dla jakichs kolegow, a kiedy juz nam sie wydaje ze podroz dobiega konca, Andres zatrzymuje sie i mowi ze idzie po przescieradla dla nas. Po 23 wspinamy sie po schodach z plecakami, wozkiem i Matylda na rekach na ostatnie pietro bloku. Juz przed wejsciem do mieszkania czekaja popijajacy piwko kolezkowie. W srodku jest kilka osob, ktore zdaja sie byc wyraznie zdziwione i rozbawione naszym przybyciem. Glosno gra telewizor, rozkreca sie impreza, a nas prowadza do kilkumetrowego pokoju, w ktorym zmiesci sie maly materac i nasze plecaki. Drzwi sie nie domykaja, nie ma szans bysmy we trojke zmiescili sie na materacu. Sytuacja nas przerasta. Ktos przyjmujacy ludzi z trzyltnim dzieckiem, powinien miec odrobine wiecej wyobrazni lub po prostu napisac ze nie ma do tego warunkow. Okazuje sie, ze Andres normalnie przyjmuje gosci z couchsurfing na polpietrze, gdzie ma dwa lozka, ale przez to ze pomylil sie, co do daty naszego przyjazdu, jego wspollokatorzy zaprosili znajomych.
Gdybysmy byli sami, z pewnoscia bysmy tu zostali, ale wizja spania tu z Matylda nie wydaje sie zachecajaca. Nigdy wczesniej mi sie to nie zdarzylo, a spalam w wielu domach hostow. Biore Andresa na bok i delikatnie mu wszystko tlumacze. Obydwojgu nam jest glupio. Zgadza sie zawiezc nas do hostelu. Rozpoczynaja sie poszukiwania. Nie mozemy znalezc wolnego pokoju. Jest juz polnoc. W koncu podjezdzamy pod wysoki elegancki blok. Okazuje sie, ze Andres przywiozl nas do mieszkania swojej siostry. Zaspani ludzie otwieraja nam drzwi – siostra Sandra i jej towarzysz Juan Carlos. Czy moga nas przenocowac? Oczywiscie. Pokazuja nam pokoj z podwojnym lozkiem, kladziemy zaspana i wymeczona Matylde. Sandra pokazuje nam lazienke, w ktorej uklada czyste reczniki dla nas, tu jest kuchnia – mowi – a jutro moge wam zrobic pranie, spijcie dobrze. To najlepsze warunki w jakich mamy spedzic noc od poczatku podrozy. Czuje, ze z tej beznadziei nagle wyciagnela nas jakas reka aniola. Zasypiamy z uczuciem ulgi i pewnego zaklopotania.