Wczoraj zarezerwowaliśmy miejsca na łódce, która dziś ma nas zabrać do długo wyczekiwanego celu naszej podróży, czyli Parku Narodowego Tayrona. Wieczorem liczymy ile będzie nas kosztowała wyprawa do tego cudownego miejsca i orientujemy się, że może nam braknąć pieniędzy na powrót, bo mamy tylko 350 tysięcy peso (około 175 dolarów). W Taganga nie ma bankomatów, trzeba jechać do Santa Marta. Zatem decydujemy, że z samego rana przełożymy wyjazd na następny dzień myśląc, że nie powinno być z tym najmniejszych problemów.
W hostelu jemy pyszne śniadanie, a następnie idziemy na plaże i szukamy człowieka u którego zrobiliśmy rezerwacje. Tłumaczymy, że chcielibyśmy przełożyć wyjazd bo musimy jechać do Santa Marta i wypłacić pieniądze. Okazuje się jednak, że owszem, możemy przełożyć wyjazd, ale dopiero na pojutrze, bo – czego nie wiemy – w Taganga jest dwóch operatorów, którzy kursują do Parku Tayrona, jednak na przemian – co drugi dzień. Człowiek od rezerwacji okazuje jednak spokój i mówi, że możemy jeszcze pojechać do Santa Marta, jest przecież dopiero 9:30. Informuje jednocześnie, że może przełożyć wypłynięcie łódki na 11:00. Organizuje nam nawet transport, czyli swojego kolegę na motorze. Krótka dyskusja i decydujemy. Ola jedzie po pieniądze, a ja z Matyldą idę do hostelu spakować nasze rozwalone kompletnie rzeczy. Znów wszystko dzieje się na wariackich papierach. Dodatkowo Ola w tym ferworze bierze ze sobą klucz od pokoju. Zmuszam jednak właścicielkę hostelu do znalezienia zapasowego. Pakuje nas, a przez głowę przelatuje mi tysiące różnych myśli, czy to aby był dobry pomysł, że Ola sama pojechała do Santa Marta, i czy wypłaci pieniądze, biorąc pod uwagę nasze wcześniejsze problemy z bankomatami.
O 10:20 zaczynam się już poważnie niepokoić i wychodzę przed hostel nerwowo spoglądając na drogę. W końcu jest Ola – nie było łatwo, nasza karta zadziałała dopiero w piątym bankomacie (ATH) – zbieramy plecaki i idziemy na plaże do łódki, na burcie której widnieje napis „Arcángel Ariel” (Archanioł Ariel – z hebrajskiego Lew Boży). Jesteśmy ostatni, pospiesznie wrzucamy plecaki i zajmujemy miejsce na rufie tuż przy sterniku. Jako, że wcześniej nie rozmawialiśmy z nikim na temat rejsu, myślimy, że będzie to spokojna przejażdżka, a sam przepływ bezpieczny – przecież łódkę prowadzi sam Archanioł. Nasze przekonanie, co do spokojnej przejażdżki łódką okazuje się złudne po paru chwilach. Dwa silniki Yamahy dają niesamowite przyspieszenie, a dziób idzie ostro w górę. Wypływamy na otwarte morze, płyniemy wzdłuż skalistego brzegu i po parunastu minutach mamy szczerze dość. Fale przy skalistym brzegu są bardzo wzburzone, a łódka tnąc je szybko co chwila jest wybijana w górę, nas zalewa woda, wszystko jest mokre. Matylda płacze i pyta co jakiś czas kiedy dopłyniemy. W pewnym momencie i dla mnie staje się to niebezpieczne, po prostu boje się, że się wywrócimy. Mamy kapoki, więc chyba wszystko może się zdarzyć. Patrzę na Archanioła (tak ochrzciłem sternika), który wygląda tak, jakby wyjechał na niedzielną przejażdżkę, widać, że facet ma fach w ręku, po chwili obawy mijają. Po ponad godzinnej jeździe docieramy do brzegu, dziewczyny są wymęczone chybotaniem łódki. Ola dochodzi do siebie 30 minut.
W końcu jesteśmy w Cabo San Juan de Guia. Płacimy za wstęp do parku i kierujemy się do recepcji. Decydujemy się na namiot – do wyboru jest jeszcze spanie w hamakach przy polu namiotowym i u góry w punkcie widokowym. Tam też dostępne są tzw. cabañe (2 prywatne pokoje, bez łazienki). Pole namiotowe jest usytuowane pośród palm, jest zielono i przede wszystkim ciepło. Zostajemy tu na trzy dni. Czujemy się cudownie w tym karaibskim raju. Choć musimy przyznać, że infrastruktura samego campingu pozostawia wiele do życzenia. Na tyle osób są tu tylko 4 toalety i 4 prysznice (niezbyt czyste, koedukacyjne, ze ścianką działową na wysokości ramion, panie preferują więc prysznic w stroju kąpielowym…). Zejście do morza jest bardzo gwałtowne. Po paru krokach grunt się kończy, fale są duże.
Park Tayrona położony nad wzburzonym Morzem Karaibskim, otaczają malownicze wzgórza, porośnięte tropikalnym lasem deszczowym. Jeszcze kilkanaście lat temu nie można było tu wjechać, bo tereny były kontrolowane przez partyzantkę FARC. Trzy dni relaksu, odpoczynku i obcowania z naturą. Kąpiemy się w czystym, błękitnym, aczkolwiek niespokojnym morzu, rozłupujemy kokosy, opalamy się. Czytam książki, popijamy pyszne soki i czasami się nudzimy. Spacerujemy i robimy zdjęcia, to najważniejsze – przy fladze kolumbijskiej powiewającej na wchodzącej w morze skale – również.
Czas jednak szybko mija i pojawia się wizja powrotu do Tagangi. Tylko jak? Oto jest pytanie. Do Parku Tayrona można dojechać również autobusem, a właściwie do jego bram. Następnie, aby dotrzeć do Cabo San Juan de Guia można iść pieszo przez około godzinę lub skorzystać z transportu koniami. Natomiast powrót trwa około 3 godzin, bo tym razem jest pod górę. Taka przyjemność kosztuje około 18 tys. peso – to opłata za jednego konia. Kalkulujemy i wychodzi, że będą nam potrzebne 3 lub 4 konie. Ja, Ola z Matyldą i bagaże (dwa plecaki). Później trzeba jeszcze podjechać autobusem do Santa Marta, a stamtąd dopiero do Taganga. Drogo i długo. Łódka kosztuje 90 tys. peso za naszą dwójkę. Zatem decydujemy się na łódkę, jeszcze raz trzeba przeżyć ten koszmar. Tym razem jesteśmy zabezpieczeni, a zwłaszcza Matylda płynie w wiatrówce, dodatkowo przykryta Oli kurtką. Facet z załogi ma koszulkę z napisem „Jesus es el camino” („Jezus jest drogą”), wiedz na pewno dopłyniemy :). Jest spokojniej i krócej, około 50 minut. Dodatkowo, tym razem łódka jest po brzegi załadowana pasażerami, co sprawia że nie buja się tak na falach. Jutro jeszcze ostatni dzień w Tagandze, a wieczorem ok. 12 godzinna podróż autokarem do San Gil, już w kierunku Bogoty.
Porady i informacje:
- Do PT można dostać się łódką, która odpływa z plaży w Taganga (cena to 40-45 tys. peso od osoby – ok.20 USD), kursuje codziennie rano (ok. 10-11).
- Jeżeli masz chorobę morską zrezygnuj z łódki, bo możesz nie przetrwać podróży lub weź lekarstwo.
- Możesz dojechać też autobusem z Santa Marta do bram Parku, później trzeba iść pieszo przez około godzinę do plaży Cabo San Juan de Guia, najbardziej malowniczej, tu również jest camping – pole namiotowe, hamaki i cabañe.
- Wstęp do parku kosztuje 38 tys. peso od osoby – ok. 19 USD.
- Do wyboru masz: namiot, w którym są już materace (25 tys. peso za noc od osoby – ok. 12,5 USD), hamak na polu namiotowym i w punkcie widokowym nad samym morzem (20 tys. peso za noc od osoby – ok. 10 USD), cabaña (150 tys. peso za noc – ok. 75 USD, atrakcyjna dla grupy znajomych).
- W punkcie widokowym nie ma łazienek, zatem czy zajmujesz tani hamak czy drogą cabañe, musisz korzystać z toalety na polu namiotowym.
- Punkt widokowy jest dosłownie przy morzu, zatem nad ranem jest bardzo zimno, na pewno musisz mieć śpiwór, aby przetrwać noc. Poza tym w PT wcześnie robi się ciemno, a punkt widokowy nie jest oświetlany. Musisz mieć latarkę bo droga jest wąska i stroma.
- Na polu namiotowym są lokery, czyli przechowalnia bagażu, która jest „darmowa”, trzeba mieć tylko małą kłódkę, jeżeli jej nie masz, możesz kupić za 9 tys. peso, zatem PAMIĘTAJ jadąc do PT weź ze sobą małą kłódkę.
- W Taganga lub innym miejscu kup wodę, najlepiej w plastikowych 5 litrowym workach – kosztuje około 5 tys peso. W PT 1,5 litrowa woda kosztuje też 5 tys. peso, sporo zaoszczędzisz, bo pić chce się niemiłosiernie.
- Ceny posiłków to około 10 tys. peso za śniadanie (ok. 5 USD), obiad startuje od 12 tys. peso (ok. 6 USD).
- Przykładowe ceny – woda mała 3 tys. peso, empanada 3 tys. peso, sok naturalny 5 tys. peso.
1$ = około 1980 peso kolumbijskich (zatem dla ułatwienia wszystkie ceny dzielimy przez 2 i mamy cenę w dolarach)
Ceny i kurs – luty 2014.