Wczoraj zakończyła się chyba najkrótsza kampania wyborcza w historii Wenezueli. Trwała zaledwie dziesięć dni. Najważniejsi kandydaci do prezydenckiego fotela – Nicolas Maduro i Henrique Capriles Radonski starali się wykorzystać ten czas maksymalnie. W najbliższą niedzielę okaże się, kto przez kolejne 6 lat będzie rządził krajem.
W cieniu „Najwyższego Przywódcy”
Była to bez wątpienia niezwykła kampania. 5 marca została ogłoszona oficjalnie śmierć Hugo Chaveza, sprawującego w autorytarny sposób władzę w kraju przez ostatnie 14 lat. Kilka dni później odbył się pogrzeb. Przy udziale kilkudziesięciu głów państw i setek tysięcy Wenezuelczyków, żegnano ojca „socjalizmu XXI wieku”. Pojawiły się pomysły zabalsamowania jego zwłok, by „na zawsze pozostał ze swoimi rodakami”. Ostatecznie jednak okazało się, że za późno już na taki zabieg. Przeniesiono więc trumnę z kaplicy Akademii Wojskowej, gdzie przez dziewięć dni można było składać ostatni hołd „el comandante” do koszar położonych w dzielnicy Caracas – „23 stycznia”, będącej bastionem zwolenników reżimu. To stąd Hugo Chavez dowodził zamachem stanu 4 lutego 1992 roku. Powrócił więc do miejsca, w którym wszystko się zaczęło.
Uroczystość przeniesienia trumny z ciałem Hugo Chaveza do „Muzeum Rewolucji”:
Koszary to de facto zamek, wybudowany na początku XX wieku z myślą o szkole wojskowej. Obecnie, budynek zwieńczony potężnym napisem „4 F” (od: „4 de febrero”), przekształcono w Muzeum Rewolucji. Trumnę ustawiono na specjalnie stworzonej na tę okazję marmurowej konstrukcji otoczonej wodą, nazwanej „Kwiatem czterech żywiołów”. Chavez chciał, żeby pochowano go w Sabaneta, miejscowości w której się urodził. Maduro wolałby jednak by spoczął w Panteonie Narodowym obok największych bohaterów, takich jak Simon Bolivar i Francisco de Miranda. Żeby tak się stało, trzeba najpierw zmienić zapis konstytucji, mówiący o tym, że można w panteonie chować dopiero po upływie 25 lat od śmierci.
„Jestem apostołem Chaveza”
Nicolás Maduro w czasie uroczystości przeniesienia trumny do Muzeum Rewolucji wyraził nadzieję, że 15 kwietnia powróci tutaj już nie jako „pełniący funkcję prezydenta”, ale jako osoba wybrana przez Wenezuelczyków na najwyższy w państwie urząd. Jego główną legitymacją do rządzenia ma być namaszczenie przez Chaveza w ostatnim publicznym wystąpieniu przed wyjazdem na Kubę na początku grudnia 2012. „El comandante” powiedział wtedy, że jeśli jego zabraknie, Wenezuelczycy powinni w wyborach poprzeć Maduro. „Proszę was o to z całego serca” – dodał. Fraza ta stała się zresztą głównym sloganem wyborczym. Spot zachęcający do oddania głosu na Maduro, kończy się właśnie tym zdaniem, wypowiadanym przez Chaveza.
Spot wyborczy Nicolasa Maduro:
Cała kampania Maduro – do tej pory wiceprezydenta, a wcześniej ministra spraw zagranicznych – to gra na olbrzymich emocjach Wenezuelczyków po śmierci Chaveza, nazywanego w ostatnim miesiącu min.„Najwyższym Przywódcą”, „Chrystusem biednych”, „wiecznym komendantem”. Biblijne odwołania pojawiały się praktycznie na każdym kroku. Maduro określił siebie jako jednego z „apostołów Chaveza”, którzy będą tu na Ziemi kontynuowali jego dzieło. W Sabaneta, rodzinnej miejscowości zmarłego prezydenta, Maduro powiedział tłumom zgromadzonych zwolenników, że kiedy modlił się w małej kapliczce, nagle przyleciał do niego ptaszek i zagwizdał. Poczuł, że to Chavez w ten sposób chciał przekazać mu swoje błogosławieństwo i dodać otuchy w dniu rozpoczęcia kampanii. Motyw ptaka był później jeszcze kilkakrotnie wykorzystywany. W czasie wystąpienia w Caracas kandydat na prezydenta mówił z kolei: „Proszę Boga, Bolivara i Chaveza, żeby dali mi siłę i mądrość”.
Maduro z pewnością nie ma charyzmy swojego poprzednika. Tak jak wcześniej pozostawał w jego cieniu, tak w czasie kampanii chował się za zdjęciami Chaveza. Nie obiecywał nic ponad kontynuację dzieła mistrza. Poparcie Wenezuelczyków dla niego ma być po prostu wypełnieniem obietnicy danej „el comandante”. Jednym z czołowych haseł jest w końcu „Chavez przysięgam ci, że zagłosuję na Maduro”. Kandydat Socjalistycznej Partii Wenezueli przez prawie całą dekadę lat 90-tych był kierowcą autobusu w stolicy oraz przywódcą związkowym. W ostatnich dniach na potrzeby kampanii znowu wsiadł za kółko. Przemierzał ulice Caracas, pozdrawiając potencjalnych wyborców i dając wyraźny sygnał, że teraz to on poprowadzi dalej zapoczątkowaną 14 lat temu rewolucję.
„Nicolas, chłopcze…”
Wiele osób ostrzegało Henrique Caprilesa, że startowanie w tych wyborach to polityczne samobójstwo. Każdy jednak, kto spojrzy na pełnego werwy, młodego kandydata opozycji i przez chwilę go posłucha, będzie musiał choć na moment uwierzyć, że ten człowiek zostanie za kilka dni prezydentem prawie trzydziestomilionowego państwa. Capriles – dotychczasowy gubernator stanu Miranda – zgromadził olbrzymi potencjał społeczny w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi w październiku 2012 roku. Objechał wtedy cały kraj, „jeździł od wioski do wioski”, „od drzwi do drzwi”, obiecując inną, lepszą drogę dla Wenezueli.
Spot wyborczy Henrique Caprilesa:
Doskonale punktował wszystkie błędy i słabe strony reżimu. Nie krytykował bezpośrednio Chaveza, niektórzy zwracają uwagę, że nawet nie wymieniał jego imienia. Wskazywał za to na konkretne fakty (poparte dokładnymi liczbami, których nie będziemy tu przytaczać) – olbrzymia przestępczość, miliardy wydawane co roku na „prezenty” dla zaprzyjaźnionych krajów (od darmowej ropy dla Kuby, po finansowanie infrastruktury drogowej w Urugwaju czy sponsorowanie szkoły salsy w Portoryko), miliardy tracone przez korupcję związaną z kontrolą wymiany bolivara na zagraniczne waluty, braki w sklepach, coraz częstsze przerwy w dostawach prądu i wody, inflacja, kompletny upadek rolnictwa, konieczność importowania prawie wszystkiego – nawet owoców i kawy! Capriles nikomu nie ubliżał, wyrażał się w tonie koncyliacyjnym. Odżegnywał się od przyprawiania mu gęby neoliberała. Za swój wzór podawał Ignacio Lula da Silvę i rozkwit Brazylii pod jego umiarkowanymi rządami. Obiecywał powrót do pełnej demokracji, kontynuację programów społecznych i uspokajał: „Rząd stara się zastraszyć was, że jeśli Capriles wygra, to każdy w was coś straci. Nic nie stracicie”.
W tej krótkiej kampanii mogliśmy poznać nieco inną twarz kandydata opozycji. Tym razem bezpośrednio atakował on swojego politycznego oponenta. O ile o zmarłym Chavezie wypowiadał się wyłącznie z szacunkiem „el presidente”, o tyle o Maduro mówił po prostu „Nicolas”, lub nawet zwracał się do niego bezpośrednio „Nicolas, chłopcze…”. Stwierdził on w jednej ze swoich wypowiedzi, że Maduro „nie dorasta swojemu poprzednikowi do pięt”, oraz że okres sprawowania przez niego władzy jest najgorszym czasem dla kraju od 1999 roku. W krytyce posiłkował się słowami samego Chaveza, który jeszcze kilka miesięcy temu ganił swoich najbliższych współpracowników. W końcu Radonski wytoczył najcięższe działa: Nicolas, oszukałeś społeczeństwo, wiem że ukrywałeś przed Wenezuelczykami prawdziwą datę śmierci prezydenta. Ogłosiłeś jego zgon dopiero, gdy już wszystkie koszulki i flagi z twoim wizerunkiem były gotowe do rozpoczęcia kampanii prezydenckiej.
Capriles w październiku uzyskał nieco ponad 44% głosów, czyli zagłosowało na niego około 6,5 miliona Wenezuelczyków. Obecnie liczy na utrzymanie przynajmniej tej liczby zwolenników, co dawałoby mu szansę na wygraną przy dużej absencji wyborczej drugiej strony. Ma nadzieję, że nieobecność Chaveza zniechęci jego dotychczasowych zwolenników do udziału w wyborach. Maduro, mimo że przez niego namaszczony, nie posiada takich zdolności mobilizacji mas, jak poprzednik. Wiadomo, jednak że emocje po śmierci „el comandante” i wszechobecna propaganda zapewne zrobią swoje. Za Caprilesem oprócz młodości, energii i dotychczasowych politycznych dokonań stoją prywatne media. Nie wydaje się jednak by to wystarczyło do zwycięstwa. Nawet jeśli jakimś cudem wygra, będzie musiał radzić sobie ze zdominowanymi przez „chavistów” – parlamentem i sądownictwem.
Interesująca jest przytoczona przez BBC Mundo analiza politologa Javiera Corralesa, który wskazuje, że w Ameryce Łacińskiej prawie zawsze urzędujący prezydent wygrywa kolejne wybory, jeśli oczywiście istnieje możliwość reelekcji. Od 1989 roku na 17 przypadków, tylko w dwóch dotychczasowa głowa państwa straciła stanowisko. W Wenezueli mamy jednak do czynienia z nieco odmienną sytuacją. O najwyższy urząd ubiega się dotychczasowy wiceprezydent, co prawda z mocnym „duchowym wsparciem” poprzednika, ale jednak to nie to samo. „Maduro to nie Chavez” – powtarza do znudzenia Henrique Capriles.
A już dzisiaj o godzinie 18:00 zapraszamy do Cafe Mozaika w Warszawie, gdzie odbędzie się spotkanie poświęcone porównaniu polityki gospodarczej Hugo Chaveza w Wenezueli i Augusto Pinocheta w Chile czytaj więcej tutaj…
Czytaj też o zeszłorocznym starciu Caprilesa z Chavezem:
Czy David pokona Goliata? Już jutro wybory w Wenezueli.