Dojeżdżamy na prowincję – do malutkiego Perquin przy granicy z Hondurasem, opisywanego w Lonely Planet jako totalny highlight ze wzgledu na mieszczące się tam muzeum wojny domowej. Cóż, że temat wojny w Salwadorze bardzo nas interesuje, zdecydowaliśmy się tutaj przyjechać.
Miejscowość, jeżeli pominąć walające się wszędzie śmieci, jest ładna i sympatyczna. Znajdujemy niezbyt tani hotel (10 dolarów za pokój) i ruszamy zobaczyć muzeum.
Na powitanie z zawieszonego w budynku z kasami plakatu uśmiechają się do nas Che Guevara i inni znani guerilleros. Okazuje się, że nie jest to żadne muzeum wojny domowej, tylko muzeum rewolucji, i do tego nie najwyższych lotów… Trudno doszukać się tu jakiegoś obiektywizmu. Jest to po prostu muzeum – pomnik wzniesiony FMLN (Front Wyzwolenia Narodowego im. Farabunda Martíego), czyli salwadorskiej lewicowej partyzantce, która w tym regionie kraju była zawsze najsilniejsza. Zresztą nadal jest. FMLN po podpisaniu pokoju w 1992 przemieniło się bowiem w partię polityczną. I kiedy w pozostałych częściach Salwadoru dominowały plakaty prawicowej partii Arena, tutaj wszędzie reklamują się ludzie kandydujący z list spadkobierczyni lewicowej guerilli.
Ciekawie jest zobaczyć stare zdjęcia z manifestacji i walk, obejrzeć twarze guerilleros i przyjrzeć się, jak to wszystko wyglądało z ich punktu widzenia… Ale tak naprawdę nie różni się to specjalnie od zdjęć widzianych na Kubie w mauzoleum Che, czy innych oglądanych wielokrotnie w książkach o tematyce latynoamerykańskiej. Do tego jeszcze na wystawie w niezbyt klarowny sposób przedstawione są fakty z ostatniej wojny, przemieszane z wydarzeniami lat 30. Powstała wtedy pierwsza socjalistyczna partia Salwadoru, stająca w obronie praw Indian, wkrótce po tym miały miejsce masakry rdzennej ludności (dziś Indian prawie w Salwadorze nie ma). Cóż… po tym muzeum spodziewaliśmy się jednak czegoś więcej.
Ale warto było przyjechać do Perquin chociażby ze względu na przepiękne krajobrazy, jakie wkrótce mogliśmy podziwiać z punktu widokowego, umieszczonego na szczycie góry. Olbrzymia przestrzeń poprzecinana pasmami górskimi, rozciągającymi się aż hen hen do Hondurasu. Są to tereny sporne pomiędzy tymi dwoma krajami.
Wieczorem udajemy się do pupuserii (baru serwującego pupuse). Jemy, a przy stolikach obok siedzą miejscowi chłopi, jest jeden człowiek z pistoletem zatkniętym za pas [później się okazuje ze to policjant z pobliskiego komisariatu]. Leci kreskówka „Tom and Jerry”. Zabawne. Jesteśmy na jakiejś dzikiej salwadorskiej prowincji, jemy pupuse z miejscowymi… i wszyscy wybuchają śmiechem, kiedy myszce po raz kolejny udaje się w coś wrobić kota, kiedy ten biedak zostaje po raz kolejny zmiażdżony albo spalony…
Pod koniec dnia jestem jeszcze świadkiem włamania, którego dokonał mój własny brat, wpełzając przez prowizoryczny dach kibla do naszego hotelu. Właściciele bowiem gdzieś sobie poszli, nie zostawiając nam uprzednio kluczy. Kiedy widzą to miejscowe dzieci zaczynają krzyczeć „POLICJA! POLICJA!” No nie no, naprawdę komedia… W jednym z najniebezpieczniejszych krajów Ameryki Łacińskiej jedynego przestępstwa dokonujemy… my sami.
Następnego dnia opuszczamy Salwador, którego przez te kilka dni zapewne nie udało nam się poznać najlepiej.