Chickenbusem pomykamy w stronę stolicy – San Salwador. Wysiadamy na przedmieściach w Santa Tekli, bo tam też oczekuje na nas kolejny host. Santa Tekla wygląda porządnie i spokojnie, tylko na ulicach sporo policji i wojska z bronią. Drutów kolczastych na domach również nie brakuje.
Odnajdujemy prędko dom hosta… jest to właściwie sklep spożywczy, którego drzwi otwiera nam miła starsza pani, żeby zaraz wprowadzić nas dalej do mieszkania. Co za raj! Mieszkanie ze sklepem! Do tego wcale nie musimy w nim kupować, bo miła pani już niesie odpowiednie produkty do kuchni, już podpala gaz i wyjmuje patelnię… i za chwilę zajadamy się pysznymi tortillami ze słonym salwadorskim serem. O czym więcej może marzyć strudzony podróżnik? Host [syn pani] jest w pracy.
Wychodzimy na miasto, mając w głowie liczne ostrzeżenia naszej gospodyni, że jest baaardzo niebezpiecznie i necesitamos tener MUCHO quidado! [czyli musimy bardzo uważać!]. Dobrze, nie pierwszy raz słyszymy te słowa… Do San Salwador wjeżdża się trochę jak do dużej, nowoczesnej metropolii. Jedziesz bardzo ładną drogą, tylko jak spojrzysz czasem na boki, to w oddali widać sklecone byle jako, jeden przy drugim małe domki, wspinające się aż na wzgórza. To tutejsze slamsy. Salwador jest krajem o największym zagęszczeniu ludności w Ameryce Środkowej. Ma aż sześć milionów mieszkańców, a malutki jest jak Belize.
Dzień spędzamy chodząc po centrum. To miasto wręcz pulsuje od gorąca, hałasu i brudu. My pulsujemy razem z nim, aż do wycieńczenia. Po kilku godzinach jesteśmy brudni i zmęczeni. Nagle z chłodnej Gwatemali przerzuciliśmy się w klimat gorący i duszny, dosłownie się z nas leje. Wszędzie na ulicach śmieci. Całe centrum opanowane jest przez bazar, ciągnący się w nieskończoność kilkoma głównymi ulicami. Obrzydliwe budy oblepiają budynki Teatru Narodowego i Palacio Nacional. Przekupy i walające się śmieci rozlewają się aż pod bramy katedry i innych kościołów. Czasem nie możemy znaleźć wejścia do jakiegoś budynku, bo wszystko obstawione zostało przez stragany. Śmierdzi. Do tego dochodzi ryk muzyki (w co drugiej budzie sprzedają płyty z muzyką) i ludzkich głosów, brzmiących czasem zupełnie nieludzko… UN DOLAR, UNDOOLAR, UUUUUNDOOOOOOOOOOOOLAAAAAAAR!!!!!!!!!! Za dolara możesz tu kupić chyba wszystko.
Ludzie są dziwni. Niektórzy zachowują się jak nienormalni, spotykamy jakieś dziwne zgromadzenia, podejrzane grupki. Poza tym widoki znane nam ze stolicy Gwatemali – druty kolczaste i wszechobecni ludzie z bronią.Turystów zero. Jesteśmy chyba jedyni. Po wylegitymowaniu się i odczekaniu godziny udaje nam się wejść do środka Palacio Nacional, kiedyś budynku rządowego, dziś siedziby państwowego archiwum oraz „muzeum władzy ustawodawczej, sądowniczej i wykonawczej”. Odwiedzamy też plac, na którym wznosi się pokaźny pomnik Chrystusa Zbawiciela, patrona miasta i całego kraju.
Przyczepia się do nas policjant, ochraniający jakiś prywatny budynek, że robimy zdjęcia, bo właściciele sobie nie życzą żeby fotografować ich własność… Panie, robimy zdjęcia ulicy. Zresztą co tu fotografować? Koleś chyba liczył na jakieś pieniądze, ale się przeliczył. Miasto paranoiczne i męczące. Wracamy na przedmieścia. Wieczorem przychodzi nasz host, który zabiera nas na przejażdżkę do… centrów handlowych. Dużych i eleganckich. Zupełnie niczym w Polsce. Chce nam chyba pokazać swój kraj z trochę lepszej strony. Później idziemy na pupuse – narodowy przysmak. Są to takie małe placki przekładane serem i fasolą. Naprawdę bardzo dobre. Host opowiada trochę o życiu w Salwadorze i o stosunkach ze swoim dużym sąsiadem. Mówi, że prawie nie jeździ do Hondurasu, bo z salwadorską rejestracją mógłby mieć problemy. Cóż my następnego dnia udajemy się w tamtym własnie kierunku. Zanim przekroczymy granicę, chcemy jeszcze spędzić dzień w Perquin.
San Salwador to miasto brzydkie, ale napewno ciekawe, więc chyba warto było je odwiedzić.