Po dwóch stronach muru historycznych doświadczeń
Kiedy przyjeżdżasz do Ameryki Południowej bardzo szybko zakochujesz się w jej mieszkańcach. Ludzie są otwarci, gościnni, potrafią świetnie się bawić. Wielokrotnie łapaliśmy się na tym że wolimy spędzać czas z nimi niż z napotykanymi po drodze Amerykanami, Kanadyjczykami czy przybyszami z Europy Zachodniej. Są pod wieloma względami tak nam bliscy mentalnie, że fantastycznie czujemy się w ich towarzystwie. Jest jednak coś, co niczym mur nieraz stawało pomiędzy nami – są to doświadczenia historyczne, szczególnie te ostatniego półwiecza.
W krajach Ameryki Południowej polityka jest wszechobecna, przenika każdą ze sfer życia. Ludzie, szczególnie młodzi uwielbiają o niej rozmawiać. Trudno trafić na kogoś, kto w momencie rozpoczynania się politycznej dyskusji powiedziałby – słuchajcie, mnie to nie interesuje, to nie mój temat. Skądże, wręcz przeciwnie. Napomkniesz coś o polityce, a już u latynoskich rozmówców widzisz jakiś szaleńczy błysk w oku, już gotowi są do dyskusji, która niejednokrotnie przemienia się w walkę na śmierć i życie. Powód do takiej walki nie jest błahy, w końcu nagle pojawia się ktoś zza oceanu, z innego zupełnie świata, kto chce podważać cały ich światopogląd.
Zniszczył nas kapitalizm
Isla del Sol na Jeziorze Titicaca, Boliwia. Mieszkamy u pewnego rybaka razem z grupą 10 Argentyńczyków. Wieczór spędzamy razem, przy jednym stole. Ktoś napomyka o tym, że jest pod wrażeniem atmosfery jaka panuje w Boliwii po wyborze Indianina Evo Moralesa na prezydenta. Że ludzie są pełni nadziei, że w końcu coś się zmieni na lepsze. Z wypowiedzi Argentyńczyków wynika, że oni również bardzo się cieszą z takiego rozwoju wypadków. Zresztą jak się później zorientujemy popularność Evo wśród studentów i generalnie, szeroko pojętej inteligencji w innych krajach, szczególnie w Chile i w Argentynie jest olbrzymia, większa chyba niż wśród samych Boliwijczyków.
My też byliśmy pod wrażeniem, tego co zastaliśmy w Boliwii, z donosów prasowych wynikało bowiem że kraj ten stoi wręcz na krawędzi wojny domowej, tymczasem zastaliśmy tu totalny spokój i rzeczywiście w niektórych częściach jakiś taki wiszący w powietrzu „duch odnowy”. Ale wystarczy wjechać do La Paz, spojrzeć na napisy na murach, na tytuły gazet, na ekrany telewizorów, a przeżyje się coś jakby deja vu z PRL-u, tylko że zamiast haseł o sojuszu robotniczo chłopskim, znajdziesz hasła o jedności i sile Indian Keczua i Aymara. Ale poza tym – stara bajka. Evo na pierwszych stronach gazet, Evo na szklanym ekranie, Evo w chwale przejął władzę, Evo skończy z niesprawiedliwością i wyzyskiem, Evo zajął twarde stanowisko wobec Stanów Zjednoczonych, Evo stanie w obronie biednych, Evo znacjonalizuje, Evo popierają Castro, Chavez, Kirchner i Lula. Czyli garść ładnie brzmiących (dla niektórych) sloganów, dobrze nam znanych z historii.
To też mówimy naszym argentyńskim kolegom – że hasła rzucane przez Moralesa rzucane już były w niejednym państwie na świecie, a po nich zawsze przychodził okropny, wyniszczający gospodarkę i upadlający człowieka system – komunizm lub socjalizm. Opowiadamy pokrótce o doświadczeniach Polski i innych krajów bloku wschodniego. Oni już czują się trochę zbici z tropu, odnosimy wrażenie że nigdy wcześniej o tym wszystkim nie słyszeli. Oni na to, że oczywiście rozumieją, ale ich doświadczenie jest skrajnie inne. Tutaj zawsze Wielkim Bratem były Stany Zjednoczone, które popierały krwawych prawicowych dyktatorów, a systemem który ich wyniszczał – kapitalizm (neoliberalizm). Odpieramy na to, że nigdy prawdziwego kapitalizmu w ich krajach nie było, że jedynie Pinochet jeszcze przeprowadził w pełni wolnorynkowe reformy, ale w innych krajach jak w Argentynie czy Brazylii często dochodziło do jakichś układów na szczytach władzy, dzięki którym politycy rabowali ogromne pieniądze a na nierównych warunkach na rynek wchodziły wielkie korporacje (głównie amerykańskie). Przedstawiamy im naszą libertariańską wizję czystego kapitalizmu (który nie istnieje nigdzie na świecie). Zaznaczamy jednocześnie, że mimo towarzyszących przemianom przekrętów i korupcji, przestawienie ekonomii na neoliberalne tory spowodowało niesamowite ożywienie gospodarek, nagły rozwój nie widziany w tych państwach od dziesięcioleci. We wszystkich tych krajach Ameryki Łacińskiej, gdzie gospodarkę bardziej uwolniono dobrobyt jest większy. Pomiędzy Boliwią i Peru, a Chile, Argentyną i Brazylią na przykład, istnieje olbrzymia przepaść, granice pomiędzy tymi krajami są jakby granicą dwóch światów.
Natomiast mordy dokonane przez latynoamerykańskich dyktatorów, które zresztą w większości tyczyły się działaczy komunistycznych i lewicowych guerilli (potwierdzają to często sami studenci) są nieporównywalne w stosunku do zbrodni komunizmu, który na całym świecie zabił 100 miliony istnień ludzkich!
W tym momencie zazwyczaj powracamy do punktu wyjścia – no tak wasze doświadczenia są takie, ale nasze są inne. Wasz socjalizm był wypaczony, Ameryka Łacińska to zupełnie inna bajka, spójrzmy chociażby na Kubę. No właśnie, spójrzmy na Kubę…
W USA ludzie głodują, na Kubie żyje się dobrze
Zachwyt Kubą wśród latynoskiej inteligencji jest nadal bardzo silny. Nasi rozmówcy zawsze podają za przykład, że w ich krajach (Argentynie, Chile, Brazylii) różnice społeczne są olbrzymie, że kapitalizm wzbogacił jednych, a na margines zepchnął innych. Na Kubie może nie ma bogactwa, ale wszyscy żyją godnie i w równości, poziom wykształcenia jest wysoki i nikt nie głoduje.
Odwiedziliśmy Kubę, był to pierwszy przystanek w czasie naszej półrocznej wyprawy. Jest to kraj biedny i totalnie wyniszczony. Hawana wygląda tak, jakby przed tygodniem skończyła się tutaj długa, straszna wojna. Wszystkie dzielnice w tym mieście wyglądają jak jedna wielka favela. Nawet jeżeli fasady budynków w centrum są odnowione, w środku ludzie żyją w fatalnych warunkach. W innych miastach wygląda to trochę lepiej, ale i tak bieda widoczna jest na każdym kroku. Ludzie podróżują na pakach ciężarówek, często ze zwierzętami (wszyscy tutaj jeżdżą „na stopa”), a po 5 minutach rozmowy każdy napomyka cos o swoim planie ucieczki z tego kraju, gdziekolwiek. Prawie każdy ma również kogoś w Stanach, kto przysyła pieniądze, które później wydają w specjalnych sklepach (gdzie płaci się w równoległej do peso cubano walucie – peso convertible. 1 peso convertible = 1 EUR). Cóż za paradoks! Propaganda komunistyczna głosi, że kraj ten jako jedyny w Ameryce Łacińskiej wyzwolił się od amerykańskiego imperializmu, tymczasem trudno sobie wyobrazić większą zależność od amerykańskich dolarów.
Południowoamerykańscy inteligenci zdają się jednak być ślepi na te fakty. Nawet niektórzy twierdzą, że byli na Kubie i że wcale nie jest tam tak źle. Zaraz potem pytamy: a jeździłeś turystycznymi busami, czy podróżowałeś stopem tak jak miejscowi, spałeś w casach particular (domach z licencją na przyjmowanie gości), czy nielegalnie w domach zwykłych ludzi? Zazwyczaj przyznawali się że była to podróż w wersji pierwszej. Cóż trudno w ten sposób poznać prawdziwą Kubę.
Innym paradoksem jest to, że wielu południowoamerykańskich inteligentów (europejskich zresztą też!) podchodzi do Fidela Castro z dużym szacunkiem, czy wręcz z pobożnością, jego zdjęcia niejednokrotnie widzieliśmy na lodówkach czy ścianach w studenckich domach w Buenos Aires czy Santiago de Chile. Tymczasem studenci z Santa Clara (kubańskiej miejscowości, słynącej ze znajdującego się tam mauzoleum Che Guevary) wyznali nam w tajemnicy, że kiedy przyjeżdża tam Fidel, ludzie idą by go powitać bo inaczej ucięto by im pensje lub nawet pozbawiono pracy.
Latynoscy rozmówcy w chwilach kiedy najwyraźniej brakuje im sensownych argumentów, wspinają się na szczyty totalnego absurdu. Np.: „ Tak, a ja byłem w Stanach i takiej biedy nie widziałem jeszcze nigdy!”. Człowieku o czym ty mówisz. Ja również byłam w Stanach, pracowałam tam przez cztery miesiące w stanie o jednym z najwyższych poziomów bezrobocia w kraju – w Ohio. Praca leżała tam dosłownie na ulicy, a od nas z knajpy wyrzucali ludzi za palenie marihuany (później ci sami ludzie chodzili i mówili jakie to straszne, że nie mają pracy), studenci dorabiali sobie jako kelnerzy przez całe wakacje i później byli w stanie opłacić sobie studia. Moi polscy znajomi po miesiącu pracy w restauracji kupowali sobie samochody.
Taaak??? – słyszałam na to w odpowiedzi – A czy celem życia człowieka jest kupno sobie samochodu?! Tam ludzie nie maja ambicji, nie chcą studiować, nie znają języków, mycie garów w restauracji – to ma być godna praca?
W takich momentach opadały nam ręce i dochodziliśmy do wniosku, że nie porozumiemy się chyba nigdy.
Skąd wiemy, że w Korei Północnej żyje się gorzej niż w Południowej
Komuś może się wydawać, że przytoczone powyżej opinie i wypowiedzi należą do jakiejś nielicznej grupy idiotów, ale dyskusje na podobne tematy przebiegały w zadziwiający sposób tak samo z większością napotkanych przez nas studentów w Argentynie czy w Chile (argument „ a czy celem życia jest kupienie sobie samochodu” słyszeliśmy kilkakrotnie z najróżniejszych ust). Jest to po prostu nieodłączny składnik tamtejszej mentalności, tkwiący tam na przekór wszelkiej logice element duszy latynoskiego inteligenta.
Pamiętam jedną z rozmów z chłopakiem z Buenos Aires. W jej trakcie uświadomiliśmy sobie, że podobnie jak wielu innych posługuje się on w swoich wywodach jakąś mieszaniną zaczerpniętą z dzieł Marksa i rodzimej propagandy komunistycznej (czy antyimperialistycznej). Jest to papka naprawdę wybuchowa.
Ten młody Argentyńczyk powiedział nam, że nasz sposób rozumowania jest zły, ponieważ owszem na Kubie ludzie są biedni, ale liczy się „subiektywne odczucie położenia materialnego”. Tzn. że kubański biedak czuje się lepiej, bo wszyscy dookoła znajdują się w podobnej sytuacji, podczas gdy biedak argentyński na przykład musi patrzeć na ludzi w swoim otoczeniu, którzy opływają w bogactwo. Swoją drogą jest to ciekawe spostrzeżenie, które potwierdza się nawet w warunkach polskich. Tutaj też wielu ludziom wydaje się, że ich sytuacja materialna znacznie się pogorszyła od roku 89 – ego, chociaż w rzeczywistości jest dużo lepsza (mają na przykład samochód, o czym w PRL-u nie mogli nawet marzyć), ale patrzą na swoich sąsiadów, którzy wzbogacili się jeszcze bardziej i popadają w przygnębienie, wydaje im się że zbiednieli. Nie jest to jednak argument za tym, że ludziom w socjalizmie żyje się lepiej. Młody student z Buenos Aires nie potrafił odpowiedzieć na nasze pytanie, dlaczego w takim razie tysiące Kubańczyków marzy o niczym innym jak o ucieczce (kiedy grozi ona często utratą życia) do kapitalistycznych Stanów Zjednoczonych, Europy czy do Ameryki Południowej. Dlaczego od żadnego Peruwiańczyka, czy Boliwijczyka nie słyszeliśmy, żeby chciał uciekać na Kubę, za to niejeden pragnie z całego serca wyemigrować do bogatszej Argentyny, Chile, czy Brazylii! Nam takie rzeczy wydaja się oczywiste, ale tam naprawdę były żywym przedmiotem dyskusji.
Niektórzy wprost nie wierzyli nam, że na Kubie jest aż taka bieda i deklarowali, że najpierw sami muszą się tam udać żeby zobaczyć to wszystko na własne oczy. Na przytaczane przez nas inne przykłady wyniszczenia kraju przez komunizm, jeden z Argentyńczyków odparł – a skąd tak naprawdę możecie wiedzieć że w Korei Północnej żyje się gorzej niż w Południowej, byliście tam?
I tak w naszych licznych polsko – latynoskich starciach obserwowaliśmy jak nasi rozmówcy popadają w zmieszanie, gubią się, plączą, a czasem w odruchu desperacji wspinają się wręcz na szczyty absurdu.
Kto nie skacze ten jest mordercą
Buenos Aires, marzec 2006. Na jednej z ulic gromadzą się ludzie. Zebrały się tutaj by upamiętnić 30 rocznicę przejęcia władzy przez wojskowych w Argentynie.
Militares objęli władzę w marcu 1976 i trzymali ją przez następne 7 lat. Domosławskii przedstawia tę dyktaturę jako wyjątkowo okrutną i bezmyślną. Walczyli oni przede wszystkim przeciwko komunistom, peronistom – i ich bojówkom montoneros, oraz wszelkim lewicowym ugrupowaniom, szczególnie tym noszącym w swojej nazwie przymiotnik ¨rewolucyjny¨, ale nasi znajomi z Buenos powiedzieli nam że tak naprawdę likwidowali wszystkich myślących inaczej, czyli zapanował terror totalny, nikt nie mógł czuć się bezpiecznie (chociaż inni studenci przyznali później, że represje dotykały tylko należących do lewicowych ugrupowań lub mających z nimi w jakiś sposób styczność – czasem mniej lub bardziej przypadkową) . ¨Zniknęło¨ 30 tysięcy ludzi, torturowano ich w specjalnie do tego stworzonych centrach odosobnienia, później zakopywano w masowych grobach albo zrzucano ciała do morza. Dzieci porywanych rodziców oddawano do adopcji – stawały się ukochanymi córeczkami lub synkami ludzi związanych z systemem, albo były oddawane za granicę.
W marszu naprawdę biorą udział tłumy. Najbardziej rzucają się w oczy młodzi komuniści – w koszulkach z Che albo sierpem i młotem, wymachujący czerwonymi flagami, skaczący do góry albo pogujący w dziki rytm bębnów, rycząc piosenki wyrażające ich solidarność z represjonowanymi towarzyszami. Dobrze się przy tym wszystkim bawią. Równie liczni są peroniści. Na transparentach i flagach nie ma jednak portretów generała, tylko jego nieśmiertelnej żony Evity. Niesamowita jest popularność tej postaci wśród młodych ludzi. Widzimy parę stowarzyszeń noszących w nazwie jej imię. Śmiejemy się z tego, przychodzi nam do głowy zabawna refleksja, ze Evita to taki argentyński Gierek.
Przechodzimy przez te rycząco – skaczące grupy i dochodzimy aż na czoło stojącej jeszcze w miejscu demonstracji. Tutaj zastajemy atmosferę już nieco odmienną. Są ludzie starsi, spokojniejsi, wielu rozmawiając cicho popija mate. Na samym przedzie pod transparentem H.I.J.O.S. stoi grupka babć w białych chustach na głowie. Ach! To przecież babcie z Placu Majowego!! Największe wrażenie robi na nas stojący w milczeniu dziadek z zawieszoną na piersi wielką fotografią młodego chłopaka, zapewne swojego ¨znikniętego¨ przed 30ama laty syna.
HIJOS to organizacja która powstała w celu odnajdywania dzieci oddanych w czasach dyktatury do adopcji. Doprowadzili oni do powstania bazy DNA w Stanach i na własną rękę prowadzą dochodzenia zmierzające do odnalezienia swoich synów i wnuków. Wszystko zaczęło się od babć gromadzących się jeszcze w czasach rządów wojskowych na Placu Majowym – najważniejszym w mieście, ze zdjęciami swoich pociech i napisami ¨Gdzie oni są??? Nie zapomnimy. Nie wybaczymy.¨ Po tylu latach oni ciągle tutaj są, ze swojego cierpienia czyniąc świadectwo przeszłości.
Marsz jest świetnie zorganizowany. Na samym przedzie, przed manifestantami znajduje się wielka ciężarówka ze sprzętem nagłaśniającym, na niej kobieta i mężczyzna – oni przemawiają do tłumu, zarzucając słowa piosenek, instruując, zachęcając do dalszej wędrówki, czasem uspokajając. Oni też dają w końcu sygnał do startu. Ruszają tłumy ulicami Buenos żeby wyrazić swój gniew i nienawiść, ale także po części chyba żeby trochę się pobawić. Przed transparentem HIJOS idą bowiem bębniarze, pomiędzy którymi wywijają młode dziewczyny w kolorowych, skąpych strojach. Niczym się to nie różni od tego, co widzieliśmy w czasie karnawału. Ten marsz to naprawdę pomieszanie z poplątaniem. Nie tylko młode dziewczęta tańczą, w rytm muzyki poruszają się same babcie z Placu Majowego.
Za chwilę rozlega się głos prowadzącego z ciężarówki, przeradzający się w dziki ryk, kiedy dochodzi do nazwiska dyktatora: ¨Wszyscy razem, dzisiaj ruszamy pod dom Joooooorge Raaaaafael Videli. Kreatury odpowiedzialnej za zniknięcie 30 tysięcy naszych companeros!!!!!!!!!!¨ Po tym następuje kolejny ryk, tym razem z głośnika – fragment nagrania jakiejś rokowej kapeli zakończony wrzaskiem ¨HIJO DE PUTA!!!!!¨ (skurwysynu!). Tłum zaczyna śpiewać piosenkę, o tym że nigdy nie zapomni o swoich 30 tysiącach znikniętych towarzyszach. Następnie domaga się normalnego więzienia dla Videli wraz z karą dożywocia. Dyktator znajduje się bowiem ze względu na podeszły wiek, tak jak zresztą i inni decydenci minionego systemu, w areszcie domowym.
Bębny połączone z wykrzykiwanymi przez tysiące osób słowami piosenki, sprawiają że aż dreszcz przechodzi po plecach. Nie chcielibyśmy być w tym momencie w skórze dyktatora, który nagle pojawiłby się na drodze tej manifestacji. Marsz dochodzi w końcu do swojego pierwszego przystanku. Jest to szpital wojskowy. To, co zaskakuje nas w tym wszystkim najbardziej to zupełny brak policji. Za szybą szpitala, również ani żywej duszy, ani śladu ochrony. Nikt nie przeszkadza manifestantom swobodnie sprejować bielutkich ścian szpitala. Do żadnych burd jednak nie dochodzi. Gnojka który zaczyna kopać w szklane drzwi sami manifestanci od razu zabierają. Nasz znajomy powiedział nam później że rozróby zaczęłyby się dopiero gdyby manifestanci zobaczyli policję. Stróże porządku wolą w takich sytuacjach po prostu usunąć się w cień żeby nie prowokować. Nie cieszą się tu chyba za wielkim szacunkiem.
W pewnym momencie długowłosy mężczyzna wdrapuje się na mur żeby namalować sprejem po lewej stronie od wejścia wielkie czerwone litery: WOJSKOWI TO MORDERCY. Na ostatnie słowo brakuje mu już jednak farby. Zaczyna się gorączkowe poszukiwanie. W końcu znajduje się dziewczyna z pełną jeszcze puszką, wdrapuje mu się na ramiona i dopisuje pospiesznie wielkie ¨ASSESINOS¨. Tłum szaleje. Bije brawa i wiwatuje.
Po tym następuje chwila wzruszeń. Na prowadzącą ciężarówkę wchodzi dziewczyna, która jest jednym z odnalezionych przez HIJOS dzieci. Opowiada trochę o tym co przeszła.
W końcu marsz rusza dalej. Po jakichś 30 minutach zaczynamy się zbliżać do domu Videli. Wychodzimy na bardzo szeroką ulicę. Prowadzący ryczy przez głośniki: ¨Uważaj sąsiadko, uważaj sąsiedzie, obok ciebie mieszka morderca. Jorge Rafael Fidela!¨ Po czym kilkakrotnie podaje jego dokładny adres wraz z numerem mieszkania. W końcu docieramy pod wysoki blok. Wszystkie okna szczelnie zasłonięte, wyglądające dokładnie tak samo aż do momentu, kiedy jedno z nich nie zostanie dosyć celnie obrzucone czerwoną farbą.
Tłum się ożywia. Pada hasło ¨HAY QUE SALTAR, HAY QUE SALTAR, QUIEN NO SALTA ES MILITAR!!!¨ (trzeba skakać, trzeba skakać, ten kto nie skacze jest wojskowym) Kilkutysięczny tłum podskakuje powtarzając to raz po raz. Po tym następuje wyliczanie zbrodni dyktatury. Przemawiają babcie z placu Majowego, jednak nie za długo. Do góry, aż na wysokość piątego piętra zostaje podniesiona platforma z której dokładnie na przeciwko okna Videli zwisa długa płachta ze zdjęciami represjonowanych i znikniętych. Prowadzący krzyczy w stronę tłumu: ¨30 000 companeros???¨ ¨PRESENTE!!!!¨ – odpowiada tysiące głosów. ¨Ahora!¨ ¨I SIEMPRE¨, ¨Ahora!¨ ¨I SIEMPRE¨, ¨Ahora!¨ ¨I SIEMPRE!!!!!!!!!¨ (OBECNI! TERAZ! I ZAWSZE!)
Później zaczyna się część dla nas zdecydowanie najgorsza. Prowadząca głosem pełnym nienawiści zaczyna rzucać komunistyczne slogany oraz wymieniać nazwy represjonowanych w czasach wojskowych organizacji. Jest ich chyba z ładnych parę setek, ale nazwa jedna podobna do drugiej: Rewolucyjne Oddziały Młodzieży Akademickiej, Rewolucyjna Armia Wyzwolenia Chłopów, Komunistyczna Organizacja Pracowników Rolnych, Peronistyczne Bojówki Rewolucyjne, Związek Kobiet w Obronie Socjalizmu, Młodzież Guevariańska, Socjalistyczny Związek Uczniów Szkół Średnich. Itd., itd., aż do znudzenia.
I tu niestety rozchodzą się nasze drogi. Po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że przepaść miedzy naszymi, a ich doświadczeniami, między ich a naszą mentalnością jest chyba nie do zasypania. Ludzie protestujący przeciwko dyktaturze, która według szacunków zabiła około 30 tysięcy ludzi, mają na sobie symbole systemu, który na swoim sumieniu ma 100 milionów ofiar na całym świecie – komunizmu. Młodzi ludzie wymachują flagami Związku Radzieckiego, który – przez ich ignorancję i niewiedzę, przez dzielenie świata na białe i czarne, prymitywne polaryzowanie go na dwa bieguny – stał się dla nich symbolem wolności. Afiszują się dumnie z emblematami, które dla nas na zawsze pozostaną symbolem niewoli, cierpienia i śmierci milionów istnień.
Bardzo jesteśmy jednak zadowoleni, że zobaczyliśmy tę niesamowitą manifestację. Był to kolejny krok w naszej drodze do poznania duszy latynoskiej jak również krok do poznania części prawdy o dyktaturze militares w Argentynie. Piszę części, bo manifestujący w stolicy nie są wcale wyrazicielami przekonań wszystkich Argentyńczyków, o tym mieliśmy dowiedzieć się już wkrótce.
O ludziach prostych i mądrych
Błędem niektórych badaczy Ameryki Łacińskiej, jak Artura Domosławskiego na przykład było przyjeżdżanie do dużych miast i badanie opinii wśród studentów i inteligencji (profesorów, polityków). W ten sposób można poznać jednak tylko jedną stronę medalu. My w czasie naszej podróży rozmawialiśmy także z ludźmi prostymi. Przemieszczaliśmy się stopem i niejedną noc spędziliśmy rozbici na wsi u kogoś w ogródku.
Pierwszy nasz prawdziwy kontakt z argentyńską prowincją. Wysiadamy pod wieczór z Tira na stacji benzynowej pod małą miejscowością na Północnym – Wschodzie kraju – Santo Tome. Jest późno i nic już nie możemy złapać udajemy się więc do pierwszego domu przy autostradzie. Bardzo mili ludzie serdecznie nas witają i zapraszają, żebyśmy się rozgościli. Możemy tu spędzić noc. Częstują nas jedzeniem i piciem wciągają do rozmowy.
Prym w dyskusji wiedzie mężczyzna – właściciel tego domu. Jest stolarzem, produkuje okna i drzwi, ma swój mały ale dobrze funkcjonujący biznes. Z góry zapowiada, że wykształcenia nie ma żadnego, nie skończył nawet szkoły średniej, ale życie nauczyło go niejednej rzeczy.
Facet w prosty sposób wykłada nam swoje prawdy życiowe – dotyczące ekonomii, polityki, obyczajów. W większości przypadków możemy mu tylko z uznaniem przyklasnąć. Ten człowiek przerasta bowiem o głowę w logicznym rozumowaniu buenosariańskich młodych intelektualistów. Zaczyna od narzekania na to, co się dzieje we Francji, że ludzie wychodzą na ulice i żądają ustanowienia progu minimalnego dla ich płac. Mówi, że zupełnie tego nie rozumie, bo przecież warunki pracy to wyłącznie sprawa miedzy pracodawcą, a robotnikiem, popiera to zaraz tysiącem przykładów o tym jak przychodzą do niego młodzi adepci stolarskiej sztuki, jak na początku płaci im niewiele żeby zobaczyć ile są warci, a kiedy są dobrzy podwyższa im zarobki, bo bardzo cenna dla niego jest ich praca. W ogóle narzeka że ciężko tutaj znaleźć kogoś do pracy, że ludzie są leniwi i wolą czekać na pieniądze od państwa, na to aż ktoś im pomoże. Mówi z dumą, że on do wszystkiego w życiu doszedł sam.
Krytykuje też państwo za to, że subsydiuje eksport mięsa, bo przecież wtedy jego ceny w kraju rosną. Jest bardzo zadowolony, że Marcin skończył ekonomię i może rozwiać wszelkie jego wątpliwości, nie był on bowiem do tej pory swoich tez do końca pewien. To naprawdę mądry gość.
Dalej temat schodzi na dyktaturę wojskowych. Jest dobra okazja, żeby o tym pogadać, bo akurat tego dnia mija dokładnie 30 rocznica przejęcia władzy przez Videlę. Pytamy się go i jego dwójki znajomych co dla nich oznaczała władza wojskowych. Zgodnie przyznają, że ich żadne represje nigdy nie dotknęły, że tylko ci którzy w tym siedzieli, którzy mieli cos wspólnego z lewicowymi ugrupowaniami bywali porywani i „znikani”.
Oni sami ten okres wspominają bardzo dobrze. Na ulicach było spokojnie, nikt nie napadał ani nie rabował, czasem kontrolowali ich wojskowi, ale po sprawdzeniu dokumentów przepraszali za zakłócenie spokoju, salutowali i puszczali wolno. Gospodarka była stabilna, prości ludzie mogli pracować i prowadzić swoje biznesy.
Nasz gospodarz kończy te wywody błyskotliwym spostrzeżeniem, że w gazetach ciągle piszą jaka to straszna była władza wojskowych, ale za to za generała Perona to manna sypała się z nieba. „A co Peron to może cywil był!??” – prycha z rozbawieniem.
Później opinie takie jak te przytoczone powyżej usłyszymy jeszcze wielokrotnie z ust prostych ludzi. Napotkani w przepięknej prowincji Missiones potomkowie niemieckich emigrantów powiedzą nam jeszcze, że rządy militares nie były wcale tak straszne jak to się teraz przedstawia.