Opublikowane jako artykuł numeru w miesięczniku Poznaj Świat, nr 4 (2007)
„La Paz”, znaczy pokój
W połowie XVI wieku w dolinie rzeki Choqueyapu, u stóp wulkanu, na rozłożystym altiplano, znajdowała się mała wioska Chuquiago (w języku Indian Aymara – Chukiyawu), co oznacza „złotą farmę”. Nazwa ta wzięła się stąd, że było to miejsce wydobycia złota. 20 listopada 1548 roku po zakończeniu wojny domowej, hiszpański kapitan Alonso de Mendoza ufundował miasto de Nuestra Senora de La Paz1, które miało stać się nieśmiertelnym symbolem zakończenia walk i zjednoczenia w pokoju i miłości. Miasto pokoju na wieczną pamiątkę ustanawiam – powiedział Mendoza. Na jego strażnika wyznaczono ośnieżony wulkan Illimani (6,403 m. n.p.m.).
W 1825 roku na cześć zwycięstwa Peruwiańczyków i Boliwijczyków z Hiszpanami w Bitwie pod Ayacucho, która ostatecznie przesądziła o niepodległości krajów Ameryki Południowej, miasto zmieniło nazwę na La Paz de Ayacucho. Po dziś dzień, oficjalnie nosi dwa imiona – to właśnie oraz pierwotne, indiańskie – Chuquiago.
Soroche
La Paz to najwyżej położone na świecie miasto będące siedzibą rządu (konstytucyjną stolicą jest Sucre), rozciąga się od 3,200 metrów aż do 4,200. Chociaż istnieje tutaj straż pożarna, nie ma zbyt wiele do roboty, bowiem powietrze jest tak rozrzedzone, że trudno nawet zapalić zapałkę. Przybyszów z nizin często dopada soroche – choroba wysokościowa, objawiająca się między innymi bólami głowy i krwotokami z nosa. Każde podejście pod górę może być dla początkujących przeprawą przez mękę. Oprócz problemów spowodowanych wysokością, może dokuczać zimno. Andyjski klimat nie należy bowiem do najcieplejszych. Jest pora letnia i ta chłodniejsza, ale średnia roczna temperatura wynosi tylko 14 C, a od listopada do marca padają obficie deszcze. Nie powinno to jednak odstraszać turystów. Na licznych bazarach można się bowiem bez problemów zaopatrzyć w ciepły sweter, szalik i czapkę z alpaki, soroche zaś nie trwa wiecznie.
Przepaść o wysokości jednego kilometra
Większość mieszkańców Boliwii stanowią Indianie. Zawsze jednak znajdowali się oni w gorszej sytuacji ekonomiczno – społecznej niż biali i Latynosi. Kiedy powstawało La Paz, od razu wytworzył się podział – Indianie zamieszkiwać mieli wyłącznie tereny po prawej stronie rzeki, biali zaś po lewej. W 1780 roku, po wybuchu powstania ludów Keczua i Ajmara, wybudowano nawet mur, by odgrodzić od zdesperowanych Indian, pozostałych przestraszonych mieszkańców miasta pokoju. Dzisiaj muru już nie ma, ale nadal istnieje silny podział. Odwrotnie niż we wszystkich schematach stratyfikacji społecznej w La Paz, ci którzy znajdują się na szczycie społecznej piramidy, mieszkają najniżej, domostwa indiańskiej biedoty wznoszą się zaś wysoko ponad nimi, często wspinając na szczyty pagórków i wzgórz. Obszary położone między 4,200 i 3,600 m (dzielnica El Alto) zamieszkują społeczne niziny, składające się prawie w stu procentach z Keczua i Ajmara. Bieda jest niewysoka i ciemną ma twarz. Nosi długie, grube spódnice lub wytarte spodnie, bluzki i swetry w przepięknych kolorach tęczy (często zakładane jedne na drugie – na cebulkę) i filcowe, okrągłe kapelusze (noszone są przez Indian niezależnie od wieku i płci).
Na wysokości 3,600 metrów wokół administracyjnego i handlowego centrum, mieszka klasa średnia. Poniżej 3,500 rozciągają się dzielnice rezydencji jasnoskórych bogaczy (Calacoto, La Floryda, Achumani).
Niebezpieczne taksówki
Bieda, jak również mało skuteczna polityka państwa w zwalczaniu przestępczości, sprawiły że turysta w La Paz nie może czuć się bezpiecznie. Kiedy znajdzie się nagle w jakiejś szemranej uliczce, czy dzielnicy i poczuje niepewnie, w pierwszym odruchu będzie się pewnie starał złapać taksówkę, tym bardziej że są one w La Paz bajecznie tanie (za kilka złotych można przejechać przez całe miasto). Nie wie, że może się tym samym wpakować w jeszcze większe tarapaty. O taksówkach w La Paz krążą czarne legendy. Można z nich korzystać, ale trzeba uważać do jakiego samochodu się wsiada. Ważne by było to teletaxi. Taxi bez numeru telefonu to często zwykła pułapka. Szczególnie łatwo w nią wpaść, jeśli podróżuje się samemu. Kierowca po pewnym czasie jazdy zatrzymuje samochód, dosiada się kolejny pasażer – turysta. Zatrzymuje ich policja i znajduje u tego ostatniego narkotyki. Tutaj wersje dalszego rozwoju wypadków bywają różne. 40 letnią Jelenę obrabowali już w taksówce i puścili wolno. Parę młodych Holendrów – Katharinę i Kirstena zabrali na fikcyjny komisariat, gdzie zarekwirowali im paszporty i karty kredytowe, po czym uwięzili, wymusili kody PIN i przez kilka dni wyciągali pieniądze z konta. Po tym czasie brutalnie ich zamordowali. Boją się nie tylko turyści. Jeżeli autobus przyjeżdża do stolicy przed świtem, część pasażerów w ogóle z niego nie wychodzi, czekając na wschód słońca.
Mimo że opowieści te brzmią strasznie, nie wolno popadać w paranoje. Przy zachowaniu pewnych środków ostrożności, nic złego nie powinno się stać.
Centrum pełne ludzi i gołębi
Aby uniknąć przemieszczania się taksówkami (zawsze zresztą można wziąć autobus), na zwiedzenie centrum La Paz najlepiej poświęcić cały dzień (przynajmniej!). Starczy to aby przespacerować się od Plaza de Murillo aż do Plaza del Estudiante, zwiedzając okoliczne uliczki, kościoły i niektóre muzea. Osobny dzień trzeba koniecznie poświęcić na zakupy, ale o tym później. Plaza Murillo to główny plac w mieście, przy którym znajduje się ładna neoklasycystyczna katedra, pałac prezydencki oraz siedziba parlamentu. Od niej Calle Comercio, pełną banków, drogich sklepów i ulicznych handlarzy wszystkim, dojdziemy do kolejnego skweru. Stamtąd już tylko krok dzieli nas od gwarnego placyku Alfonso de Mendozy, gdzie można w dużej, pełnej Boliwijczyków stołówce zjeść tani obiad (za około 3 złotych), oraz od placu San Francisco, gdzie z kolei warto nakarmić duszę, zaglądając do potężnej świątyni (połączonej z klasztorem). Place w centrum La Paz pełne są ludzi i gołębi. Gołębie rzucają się z dziobami na walające się na ziemi okruchy, a żebracy na przechodniów, ze swoimi błagalnymi spojrzeniami. Obok pokrzykują sprzedawcy codziennej prasy, taniego jedzenia (takiego indiańskiego fast – food) i papierosów. Roznosi się hałas toczących się ulicami samochodów i wydzierających w niebogłosy autobusowych naganiaczy. Przed konwentem San Francisco odbywają się czasem przedstawienia. Widownia teatrzyków ulicznych jest imponująca i w przeciwieństwie do często sztywnej i napuszonej publiki prawdziwych teatrów czy oper, żywo reaguje na grę aktorów, a niejednokrotnie sama jest przez nich wciągana do udziału w spektaklu.
Odchodząca od placu San Francisco Avenida Mariscal Santa Cruz jest szeroka i reprezentacyjna. Znajdują się przy niej wysokie, nowoczesne budynki, często siedziby firm. Aleją tą dojdziemy do niewielkiego placyku Studenta (Plaza del Estudiante), skąd warto wybrać się do Muzeum słynnej boliwijskiej rzeźbiarki Mariny Nunez del Prado lub do Narodowego Muzeum Archeologii, prezentującego dorobek pradawnej kultury Tiahuanaco.
Kiedyś niczym do muzeum można się było wybrać do…więzienia. W centrum La Paz znajduje się wyjątkowe miejsce dla boliwijskich przestępców – carcel San Pedro. Funkcjonuje on niczym małe miasto. Podobno nie ma tam strażników, a więźniowie rządzą się własnymi prawami. Mogą mieszkać razem ze swoimi żonami i zwierzętami. Istnieje cała sieć barów i restauracji. Każdy żyje na takim poziomie na jaki sobie zasłużył, bądź zapracował. Może gnić w nędzy, ale może również dochrapać się niezłej rezydencji. Ile w tym w wszystkim prawdy do końca nie wiadomo, bo od pewnego czasu władze San Pedro zabroniły wstępu turystom.
Czapka z alpaki, zioła od czarownicy
Panie, panowie, jak na zakupy to tylko do…La Paz. Takie hasło reklamowe powinno widnieć na każdym prospekcie turystycznym promującym jedną ze stolic Boliwii. Bowiem wszystkiego ci tutaj dostatek.
Czapki, sandały i naszyjniki,
kurtki, swetry i piękne szaliki
z wełny alpaki szyte to dzieła
bo któż by innych się tu spodziewał
kolorem tęczy mienią się one,
pradawnym wzorem Inków zdobione,
kuszą tysiące spragnionych tego
by odziać coś oryginalnego
Ten wierszyk w całości oddaje klimat calle Sagarnaga i towarzyszących jej uliczek na tyłach centralnie położonego Plaza San Francisco. Znajdziemy tutaj tysiące większych lub mniejszych sklepików z podobnym asortymentem, których sprzedawcy tęsknym wzrokiem wodzą za każdym mijającym ich turystą. Naprawdę, trudno kupić tu wszystko, co by się chciało, bo plecaki mają niestety swoją ograniczoną objętość, ale może warto sięgnąć chociaż po jedna czapkę, jedną kurtkę, jeden szalik… Czasami trudno skończyć na jednym.
Klimat tej okolicy uzupełnia Mercado de Brujas (Bazar Czarownic) zajmujący jedną z okolicznych uliczek. Siedzące tu na chodnikach boliwijskie kobiety mogą zapewne rzucić urok na każdego, kto choćby 1 boliviano nie zainwestuje w ich usługę przewidywania przyszłości, lub szczyptę uzdrawiających ziół.
Na handlowej mapie stolicy znajdują się także już mniej ciekawe, ale równie olbrzymie Mercado Negro i Mercado Yamacho, swym wyglądem bardziej przypominające nasz sławny Stadion X – lecia w Warszawie. Jedno jest pewne, nie należy odkładać zakupów na później i na inne miejsca w Boliwii, bo taniej niż w La Paz już nigdzie nie będzie. I chociaż ceny nie są znacznie niższe od tych w Peru, różnorodnością oferowanych produktów stołeczne bazary wygrywają z każdym konkurentem.
Zupę serwujemy tylko z drugim, czyli PRL w wydaniu boliwijskim
Lata 70-te. Zza okien najlepszego w mieście hotelu do uszu przechodniów dobiega głośnia muzyka. Z samochodu wysiada samotny Pan z wąsikiem w białej koszuli, w charakterystycznym garniturze. Nie ma niestety krawata. Bez niego wstęp do lokalu jest zabroniony. Ale Pan i Władca całej imprezy – Król Szatniarz łaskawie sięga pod ladę, i wyciąga swój największy atrybut władzy – krawat na gumce. Słyszymy szelest banknotu i już obserwowany przez nas osobnik staje się pełnoprawnym uczestnikiem dancingu – najważniejszej imprezy towarzyskiej epoki PRL. Ta epoka zdaje się wciąż być obecna na naszym globie w samym sercu La Paz przy placu San Francisco. Tutaj szatniarka co prawda nie rozdaje krawatów, ale pełni nie mniej ważną rolę pierwszego kontaktu z klientem.
Co można tu zjeść? – pytają zaciekawieni przybysze.
Mamy menu, składające się z zupy i drugiego dania w cenie 5 boliviano – odpowiada rutynowo Pani Szatniarka.
Nie jesteśmy aż tak głodni, zjemy tylko zupę, ile ona kosztuje? – kontynuują turyści.
Też 5 boliviano, nie sprzedajemy oddzielnie zupy – pewnie odpowiada przedstawicielka lokalu.
No ale zupa to przecież mniej niż zupa i drugie danie, czy nie tak? – filozofują dalej bezczelnie podróżnicy
No dobrze, a więc zrobimy menu z 2 zup za 5 boliviano. Czy to Wam pasuje? – sprytnie ripostuje Pani S. Wspięła się chyba w tym momencie na wyżyny swoich intelektualnych możliwości.
Oczywiście – odpowiadają wdzięczni obieżyświaci.
Lokal może pomieścić pewnie i z 80 osób przy swoich 4-osobowych stolikach. Jednak dzisiaj przybysze ujrzeli jedynie może ze 12 osób rozsianych dość równomiernie po sali. W 95% są to sami mężczyźni w staromodnych garniturach popijający piwo. Gości zabawia DJ (Indianin), a atmosferę uzupełnia srebrna kula kręcąca się nad parkietem. Elegancko ubrani kelnerzy podają główną atrakcję klubu – menu za 5 boliviano. Niestety, ponieważ nie jest to gay – party nikt ze sobą nie tańczy. A muzyka stanowi jedynie tło do zażartych dyskusji politycznych.
A dyskutować jest o czym. Kraj przeżywa obecnie rewolucyjne zmiany po dojściu do władzy Evo Moralesa, którego podobizna spogląda na przechodniów z każdej okładki gazety. Jakby tego było mało, uliczni sprzedawcy donośnym głosem namawiają do zakupu małych książeczek pamiątkowych: przemówienia Evo, projekt konstytucji Evo, pierwsza podróż Evo…. itd. Najbardziej indiańskie państwo Ameryki Południowej ma wreszcie prezydenta swojaka, chłopa z tej samej krwi i kości, który w prosty i demagogiczny sposób opowiada o tym, jak zbudować nową, lepszą Boliwię. Oczekiwania są wielkie. Jednak doświadczeni podobnych „cudownych” rozwiązań będą zawsze sceptycznie patrzeć na tego typu zmiany.
El Carretero – miejsce wyjątkowe
W pobliżu centrum znajduje się miejsce, które dzięki swojemu szczególnemu klimatowi i niskim cenom (2 dolary za noc) przyciąga tłumy podróżników. Jest to wielopiętrowy budynek z dziedzińcem w środku, który jest centrum życia towarzyskiego schroniska. Czego się tu nie robi. Ktoś pisze pamiętnik, ktoś poznaje swoją nową miłość a inny znowu pierze skarpetki. Ponieważ większość gości to przybysze z ościennych krajów, głośno dyskutuje się tu na różne tematy do późnych godzin nocnych. Tylko miła właścicielka czasem przechodzi i przypomina wszystkim, że chyba powinni się już położyć spać. Jak na wyjątkowe miejsce przystało wyjątkowe są też tu pokoje. Każdy z nich ozdobiony jest szczególnymi malunkami. Są one wyrazem lewicowych poglądów latynoskich obieżyświatów. Niech żyje Che, niech żyje rewolucja, precz z Bushem, to do znudzenia powtarzające się motywy ściennych deklaracji. Ale nie brakuje też tu filozoficznych wynurzeń, czy wyznań miłosnych.
La Paz i co dalej?
Grzechem byłoby odwiedzając stolicę nie zapuścić się poza jej granice aby odkryć to, co skrywają otaczające ją wzgórza. Do największych atrakcji należą: Księżycowa Dolina i rowerowy rajd po najniebezpieczniejszej trasie świata – wężu wijącym się nad przepaścią.
Warto spędzić w La Paz i okolicach co najmniej tydzień. Odnajdziemy tu magię i egzotykę, a jednocześnie nie będziemy się czuli jak w jakimś turystycznym rezerwacie, w jakie zamieniło się wiele miejsc, cieszących się popularnością wśród podróżników. W La Paz życie toczy się swoim własnym rytmem, a turysta jest tylko skromnym i mało znaczącym do niego dodatkiem