Wracamy z selwy do biura Maniti Expedition, do Iquitos. Poniewaz Juan mieszka daleko od centrum, decydujemy sie zostac w hostelu Maniti, ktory wlasciciele prowadza przy biurze. Jest pozne popoludnie zatem idziemy raz jeszcze na spacer na melacon – malowniczy deptak polozony nad Amazonka. Kupujemy kilka drobnych pamiatek, ogladamy kolonialna architekture Iquitos i umawiamy sie z Juanem na jutrzejszy ranek. Wracamy do hostelu, bo jutro o 10:30 wylatujemy do Limy.
Wstajemy wczesnie rano, bo przed wylotem chcemy jeszcze zobaczyc Belen, a dokladnie czesc znajdujaca sie na wodzie, czyli tzw. ‘’Wenecje w Iquitos’’. Nie wiemy, ze bedzie to mialo dla nas fatalne skutki. Spotykamy sie z Juanem, przechodzimy raz jeszcze przez targ i idziemy w strone tej czesci Belen polozonej na wodzie. Ulice staja sie coraz bardziej brodne, smierdzace i biedne. Juan zapytuje miejscowego o przewoz lodka po dzielnicy. Facet prowadzi nas dalej i dalej. Przyznam, ze w takich chwilach docenia sie miejscowych hostow. Po prostu wniosek jest taki, ze sami nigdy bysmy tu nie dotarli, a nawet jesli, to raczej szybko bysmy sie wycofali widzac, co tu panuje. Zatem wkraczamy do istnej dzielnicy biedy, przez dluzsza chwile czujemy strach, Ola mowi, ze mogliby nas tu swobodnie okrasc lub nawet zabic – ja, ze przeciez jestesmy tu z Juanem, ktory jest miejscowym (w sumie jednak watpie czy by to cos dalo).
Po krotkim spacerze docieram do miejsca w ktorym miejscowi sprzedaja banany, betonowa droga skonstruowana z plyt zamienia sie w blotnista breje, a ta z kolei stopniowo, metr po metrze zamienia sie w rzeke. Roznoszacy sie fetor zgnilych bananow i stechlizny jest nie do zniesienia. W porze deszowej (czyli teraz) stoi tu woda, natomiast w porze suchej woda zaczyna opadac, a smrod wysychajacego blota jest podobno straszny. Wsiadmy do lodki, Matylda – nieswiadoma niczego – bardzo sie cieszy, ze bedziemy plynac lodeczka. To co widzimy po prostu zadziwia. To normalna dzielnica, a raczej jakbym to okreslil favela polozona na wodzie. Jest kosciol, szkola, domostwa, wszystko biedne, obskurne, skonstruowane tak jakby ‘’na predce’’, prowizoryczne. Odnosze wrazenie, ze czesc domow w ogole nie powinna stac, tak jakby przeczyla prawom fizyki. Tlumaczymy Matyldzie, ze mieszkaja tu biedni ludzie. Ona przyznaje, ze domki sa bardzo slabe i dodaje, ze gdyby przyszedl wilk i mocniej dmuchnal, to napewno by je zdmuchnal. Przy domach na kliku deskach stoia psy, chodza kury, z domow dobiegaja odglosy telewizji, dzieciaki placza, toczy sie normalne zycie w niewyobrazalnych dla nas warunkach. Wracamy, placimy 20 soli za przejazdzke, ktora na dlugo zapadnie w naszej pamieci.
Juan zaprasza nas jeszcze na kawe, mimo tego, ze jest juz pozno decydujemy sie. Jedziemy do Miniti po rzeczy i tu orientujemy sie, ze jest juz naprawde pozno. Za godzine odlatuje samolot. Juan jednak uspokaja – to male lotnisko, godzina wystarczy. Wsiadamy w mototaxi i jedziemy na lotnisko. Docieramy o 9:45, a samolot odlatuje o 10:35. Na stanowisku Star Peru informuja nas, ze niestety jest juz zbyt pozno i nie wpuszcza nas do samolotu. Robi sie nerwowo, a nam na chwile zawala sie cala podroz, przeciez jutro rano mamy leciec do Medellin, jezeli nie polecimy to zawali nam sie cala wyprawa. Na szczescie po pol godzinie pracownik Star Peru informuje nas ze mozemy poleciec pozniejszym samolotem – o 18.
W ten sposob przepada nam pol dnia w Limie z Danielem, ale za to mozemy zobaczyc kolejna atrakcje Iquitos – Quistococha. Jest to ogrod zoologiczny, ale co dla nas najwazniejsze, znajduje sie tutaj rowniez piekna laguna. Zolty piasek, palmy i ciepla woda. Matylda jest wniebowzieta , my rowniez. Plywamy, jemy obiad i jestesmy z powrotem na lotnisku tym razem… 2,5 godziny przed wylotem.
W Limie jak zawsze czeka Daniel. Poznajemy jego dziewczyne i spedzamy ostatnia noc w domu jego siostry. Jutro rano lecimy do Kolumbii.