Wczoraj na kanale Telesur, mogliśmy obejrzeć deklarację Ministra Komunikacji Wenezueli Ernesto Villegas’a, który zapewniał że „Comandante Chavez żyje i „toczy walkę”. Relacja została nadana z Hawany, gdzie u boku Chaveza przebywa minister Villegas. Podkreślał przy tym, że zawsze w przeszłości, informowano opinię publiczną o wszelkich komplikacjach i teraz, jeśli zajdzie taka potrzeba, zostanie to uczynione. Inni przedstawiciele władz Wenezueli, oświadczali ostatnio, że głowa państwa czuje się dobrze i sprawnie kieruje pracami rządu. Jednak od pewnego czasu, Chavez nie pokazuje się nawet publicznie, co może rodzić domysły, że jego stan zdrowia znacznie się pogorszył.
Prezydent Wenezueli, odbywa wg oficjalnej wersji rekonwalescencje, po przeprowadzonej w grudniu zeszłego roku operacji. 10 stycznia, po ponownie wygranych wyborach, nie pojawił się jednak we własnej ojczyźnie, na uroczystości zaprzysiężenia na prezydenta. Oficjalnie wg prawa jest on więc tylko prezydentem – elektem. Nie wiadomo też, w jaki sposób doszło do nominacji nowego Ministra Spraw Zagranicznych Elías’a Jaua’y, którego zgodnie z konstytucją, może mianować tylko prezydent. Należy zadać sobie pytanie, czy Chavez był w stanie to uczynić? I czy nie doszło w tym przypadku, do złamania przepisów konstytucji.
W całej tej sprawie, pełnej domysłów i niedomówień, kolejna rzecz wydaje się bardzo dziwna. Jest nią mała aktywność opozycji. Dlaczego teraz, gdy z jednej strony tysiące zwolenników prezydenta modli się na ulicach o jego zdrowie, nie podnosi głowy i nie wykorzystuje słabości swego politycznego przeciwnika, do kontrataku. Nie jeden raz w historii, mieliśmy do czynienia z przypadkami, nagłych zmian politycznych, przewrotów pałacowych, czy powstań ludności, do których dochodziło w chwili słabości lub śmierci dyktatora czy autorytarnego przywódcy. Może wychodzi z założenia, że dla swojego lepszego wizerunku, lepiej nie kopać leżącego, a może po licznych wyborczych porażkach i prześladowaniach politycznych, ma już dostatecznie przetrącony kręgosłup.
W moich podróżach po Wenezueli, często spotykałem osoby, deklarujące nie tylko wrogość polityczną do prezydenta, ale mające ochotę „zabić go gołymi rękami”. A powodów może być wiele. Dokonano, między innymi nacjonalizacji części ziemi. Ale zmiany nie dotykały tylko najbogatszych. Nowe reformy odczuli zwykli, mali przedsiębiorcy, których dopadła ludowa sprawiedliwość. Mój rozmówca, którego nazwiska z oczywistych przyczyn nie podaję ( boi się o swoje życie), opowiada mi swoją historię. W przeszłości założył małą firmę turystyczną, a że zwiedzających przybywało, postanowił zakupić busiki turystyczne, najpierw jeden, potem drugi. W końcu po latach ciężkiej pracy, udało mu się stworzyć „flotę” 3 busików 20 – osobowych. Do władzy doszedł jednak Chavez, a liczba turystów drastycznie spadła. Zmieniła się polityka. Teraz to nie przedsiębiorca, ale urzędnik decydował, ile autobusów potrzebuje nasz przedsiębiorca. Doszło więc do rabunku w biały dzień. Stwierdzono, że 2 z 3 busików musi oddać na potrzeby lokalnej szkoły. Polacy doskonale znają takie decyzje władzy ludowej, z lat 40-tych, czy 50-tych. A przypadek naszego biznesmena, nie był wyjątkiem. Chavez potrafił spacerować po głównym placu Caracas, wskazywać palcem na kamienice wydając rozkaz: „Wywłaszczyć kamienicznika i upaństwowić budynek”. Dlatego też, jadąc ulicami stolicy, wiece poparcia dla prezydenta, można dostrzec głównie, na wzgórzach miejscowej biedoty, które czerwienieją od flag, jego politycznych zwolenników. Najbiedniejsi za jego władzy nie mają wiele do stracenia, więc mogą go, ze spokojnym sumieniem popierać.
Ponad 6,5 miliona osób (44% uprawnionych), głosowało w ostatnich wyborach na kandydata opozycji i należy przypuszczać, że nie darzą oni Chaveza sympatią. Jest to więc duży kapitał do rozpoczęcia na nowo walki o władzę. Opozycja, przytłoczona zwycięstwem Chaveza w 1998-99 roku, powoli budziła się do działania, organizując wielkie marsze i protesty, związane z kolejnymi ustawami, ograniczającymi swobody obywatelskie. Po nieudanym puczu, zorganizowanym przez przemysłowca Pedro Carmona, który po dwóch dniach został obalony przez wojskowych, w latach 2002-2003, doszło do tak zwanego strajku naftowego, który był próbą sparaliżowania tej tak ważnej gałęzi przemysłu, piątego eksportera ropy na świecie, jakim jest Wenezuela. Chavez z całą brutalnością przystąpił do jego tłumienia. Między innymi wenezuelscy komandosi zajęli tankowiec „Pilin Leon” i aresztowali jego załogę, która uczestniczyła w protestach. W 2005 roku opozycja popełniła dość duży błąd, ogłaszając bojkot wyborów parlamentarnych, które i tak miały zostać sfałszowane. Dopiero w 2010 roku udało się nieco nadrobić stracony czas i wynikające z bojkotu straty. Przeciwnicy Chaveza zdobyli wtedy 65 ze 165 miejsc w parlamencie.
W 2012 roku opozycja znowu przegrała wybory. Chavezowi nie sprostał Capriles Radonski, polityk o korzeniach polsko – holendersko – żydowskich. W czasie kampanii wyborczej krytykował politykę prezydenta Chaveza i jego program rewolucji boliwariańskiej. Opowiadał się za modelem rozwoju kraju, łączącym politykę socjalną z rozwojem gospodarki i przyciąganiem nowych inwestycji, wzorując się na byłym prezydencie Brazylii, Luli da Silvie.
W przypadku śmierci prezydenta, szanse kandydata opozycji wzrosną znacząco, bo na horyzoncie nie widać osoby, o tak silnej charyzmie jak Chavez gotowego, do przejęcia schedy po nim i zdolnego do wygrania kolejnych wyborów. Chyba, że do głosu dojdzie, popierająca go armia i najbiedniejsi mieszkańcy, którzy już raz zeszli ze swoich wzgórz, by upomnieć się o swoje prawa.
A może spełni się obietnica Chaveza, który stwierdził kiedyś, że jego rządy potrwają do roku 2031, a między rokiem 2020 a 2030 rozpocznie się w Wenezueli, zapowiadana przez niego „dekada złota”. Panie prezydencie, chyba jej jednak nie doczekamy…