I w końcu nasze marzenie miało się dziś spełnić. Tak, wreszcie znaleźliśmy czas, by pierwszy raz w życiu wspiąć się na wulkan. Wyprawa nie wydawała się trudna, bowiem cel podróży był oddalony o jakieś 20 km od naszej plaży i miał tylko 1,326 metrów wysokości. Wstaliśmy o piątej rano i już koło szóstej byliśmy „U Marvina”, gdzie stołowaliśmy się przez cały nasz pobyt na wyspie. Po śniadaniu wyszliśmy na drogę. Poprzedniego dnia widzieliśmy mnóstwo autobusów, ciężarówek i pickupów, nie wydawało się więc nam wielkim problemem dotarcie na godzinę ósmą do stóp wulkanu, by móc spokojnie rozpocząć ośmiogodzinną wędrówkę.
Niestety pomyliliśmy się. Między godziną 7 i 8 nie pojawił się żaden autobus, a trzy samochody, które w tym czasie przejeżdżały, zignorowały nas kompletnie. W końcu nadjechał długo oczekiwany autobus. Ku naszej rozpaczy, jazda nie trwała długo, bowiem dowiózł on nas tylko do skrzyżowania, na którym zaczynała się droga na drugą część wyspy. I tutaj – znowu pech. Nic nie jedzie, a jeśli już to w drugą stronę albo kilkaset metrów dalej. Cały czas maszerujemy więc na piechotę. Po prawie dwugodzinnym marszu docieramy na drugą część wyspy, zdominowaną przez wulkan Maderas, cel naszej podróży.
Chwila wahania. Czy powinniśmy jeszcze próbować dostać się na szczyt skoro jest już godzina 10:00? Czy nie złapie nas ciemność? Stajemy na rozstaju dróg – jedna wiedzie do stóp wulkanu, druga do Meridy. Postanawiamy czekać na pierwszy środek transportu, który się pojawi i wtedy zdecydować. Po pięciu minutach zatrzymuje się auto jadące w stronę Finca Magdalena, skąd startują wyprawy na wulkan. Jedziemy. Kierująca samochodem kobieta ma dla nas dobrą wiadomość – wyprawa na Maderas trwa przeciętnie 6 godzin. Zaznacza jednak, że musimy za 15 dolarów wynająć przewodnika, bowiem samodzielna wspinaczka jest zabroniona. Cóż, nie pierwszy raz łamiemy jakiś zakaz, postanawiamy więc wyruszyć samodzielnie.
Finca Magdalena tak sprytnie wszystko zorganizowała, że właściwie aby rozpocząć wspinaczkę na wulkan, należy przejść przez ich teren. Wita nas tablica, z nakazem rejestracji w recepcji. Ignorujemy ją i pewnym krokiem mijamy pracowników schroniska, którzy pilnie nam się przyglądają. Na czuja znajdujemy drogę prowadzącą na szczyt i rozpoczynamy wędrówkę. Droga jest dość łatwa, ale bardzo błotnista, co później okaże się tragiczne w skutkach dla mojej kochanej siostry. Wulkan tonie w zieleni. I wilgoci. Liany, małpy oraz niesamowite formy różnego rodzaju drzew będą nam towarzyszyć aż do samego krateru. Spieszymy się, bowiem wciąż jesteśmy niepewni czy zdążymy. Po drodze mijamy schodzące już grupy, oczywiście każda z przewodnikiem. Niektórzy z nich patrzą na nas wrogo, inni zapytani nawet udzielają informacji.
Wędrówkę rozpoczynamy o 10:40 i już o 13:30 jesteśmy na szczycie. Stąd musimy jeszcze zejść do wnętrza krateru, który kryje magicznie wyglądające, osnute mgłą jezioro. Robimy krótki postój. Zjadamy dwie pomarańcze i ruszamy w drogę powrotną. Do zmroku pozostały mniej niż trzy godziny, ciemno robi się już o 17. Jesteśmy jednak dobrej myśli. W pewnym momencie jednak Oleńka spowalnia znacznie marsz. Założyła złe buty – sandały. Niby sportowe, najlepszej firmy na świecie, ale pod wpływem wody i błota rzepy odpinają się co sekundę. Ola przeklina, płacze ale idzie dalej. Alternatywą jest noc w błotnistym i mokrym lesie, pełnym ryczących małp. W końcu w akcie desperacji zdejmuje buty. Teraz będzie szła już tylko na bosaka, ślizga się niemiłosiernie i naprawdę tracimy nadzieję, że zejdziemy na czas. Idziemy coraz wolniej.
Jednak jakimś cudem schodzimy z góry. Czyszczę buty Oli z błota w strumyku, tak żeby mogła założyć je gdy wyschną. Uff. O 17:07 jesteśmy przy Fince Magdalena. Ola ledwo idzie. Ze zmęczenia trzęsą się jej nogi. Jesteśmy gotowi złapać każdy autobus, nawet turystyczny. Niestety pech nas nie opuszcza. W najbliższej wiosce nie ma busu. Maszerujemy 40 minut do kolejnej miejscowości. Jest już zupełnie ciemno, nie ma żadnego oświetlenia drogi. Maszerujemy prawie po omacku przez dzikie bezludzie.
Wreszcie docieramy do następnej wioski i znowu super informacja – autobus będzie, ale jutro. Świetnie, po prostu rewelacja. Nie mamy wyjścia – postanawiamy ruszyć w dwugodzinną wędrówkę do skrzyżowania z asfaltową drogą, prowadzącą już na drugą stronę wyspy. Ten odcinek pokonaliśmy już na piechotę rano. Teraz jednak prawie nic nie widać. Do tego wieje silny wiatr, prawie spycha nas z drobi. Potykamy się o kamienie. Mało brakowało byśmy nie wpadli na jeźdźca na koniu, który niespodziewanie wyłonił się z ciemności. Beznadzieja.
Jednak nagle pojawia się światełko w oddali. Jedzie jakaś ciężarówka! Machamy, właściwie zagradzamy jej drogę przejazdu. No i… zatrzymuje się. Jadą do asfaltu, więc prawie dwie godziny marszu z głowy. Ruszamy. Jest fajnie, bo pozostali pasażerowie stojący z nami na pace, są dla nas bardzo mili i serdeczni. Na krzyżówce kolejny fart, czekamy pięć minut i pierwsze auto się zatrzymuje. Kieruje nim Nikaraguańczyk, mieszkający od 20 lat w USA. Jedzie do miejscowości, w której mieszkamy. Ufff koniec męczarni. Wracamy do naszego tymczasowego domu. San Jose del Sur wita nas świątecznym nastrojem. Pełno ludzi na ulicy, najwięcej osób jest zgromadzonych pod figurką Maryi, wesoło grają kolędy. To jakaś groteska, z piekła trafiliśmy do raju. Ludzie ściskają nas, częstują ciastkami i sokiem. Idziemy coś zjeść do Marvina. Ola nienawidzi wulkanu, chyba nieprędko ktoś ją namówi na podobną wyprawę…
Tekst napisał w czasie podróży Marcin.