Z przepięknej Cuenci telepiemy się znowu autobusem na Południe. Żeby… tym razem się rozczarować. Loja to małe, niezbyt ciekawe miasteczko. Witają nas za to mili hości – Rene i jego dwie siostry bliźniaczki, bardzo ładne dziewczyny o pełnych kształtach, okrągłych buziach i dużych zmysłowych ustach. Typowe latynoskie kokietki. Jedna z nich pokazuje nam miasto.Wieczorem cała rodzina udaje się na ¨spotkanie biblijne¨. Okazuje się, że to Jehowi. Śmiejemy się z Marcinem, że wyznając tę religię można podróżować nawet wygodniej niż z Hospitality. Rene w ten sposób zwiedził prawie całą Amerykę Południową – zatrzymując się u kolejnych Świadków Jehowy.
Dużo ładniejsza od Lojy jest położona nieopodal Vilcabamba – miejscowość słynąca z tego, że ludzie żyją tam nawet po 120 lat. Sekret długowieczności nie został do końca odkryty, ale mówi się, że to zasługa miejscowej wody i napoju przyrządzanego z róży. Rzeczywiście można tu spotkać sporo wiekowych osób o długich siwych włosach, ale bardziej podejrzewamy, że to obcokrajowcy, którzy osiedlili się tu w nadziei na dłuższe życie. Szczerze mówiąc jest to rzeczywiście całkiem dobre miejsce, żeby się zestarzeć.
Wybieramy się na spacer po otaczającym Loję lesie. Dochodzimy do rzeki i ruszamy dalej ścieżką wijącą się pomiędzy zielonymi wzgórzami. Pięknie. Wracamy do miasteczka. Z żalem opuszczamy Vilcabambę, bo na głównym placu gromadzą się młodzi ludzie, przyjemna knajpa na rogu zachęca zimnym litrowym piwem, a wieczorem ma tu zagrać jakaś bluesowo – jazzowa kapela. Niestety musimy wracać do Lojy. Już jutro – Peru.