Evo Morales właśnie rozpoczął siódmy rok swojej prezydentury. W związku z tym dokonał przebudowy rządu, wymieniając prawie połowę ministrów. Chce się w ten sposób przygotować na wyzwania jakie przed nim stawia rok 2012. Komentatorzy polityczni są zgodni – to będzie trudny rok dla Evo.
Refundacja Boliwii
Na początku 2006 roku, tuż po wyborze Evo Moralesa na prezydenta Boliwii, w tym najbiedniejszym państwie Ameryki Południowej czuło się niezwykłą atmosferę – nadziei na historyczne zmiany związane z przejęciem władzy po raz pierwszy w historii przez „Indianina”. Evo Evo presidente, todo el pueblo esta presente – na każdym kroku słychać było słowa piosenki. Lud jest z Tobą Evo.
Morales, przywódca plantatorów koki i lider Ruchu na rzecz Socjalizmu zapowiadał refundację Boliwii i przywrócenie godności rdzennym mieszkańcom tych ziem – Indianom Keczua i Ajmara. Już samo przejęcie przez niego władzy było symboliczne, odbyło się w preinkaskich ruinach Tiwanaku. Evo stał się pierwszym w historii kraju człowiekiem „z ludu” na tak wysokim stanowisku. Zarzuty, ze nie posiada odpowiedniego wykształcenia do kierowania krajem, odpierał stwierdzeniem, że skończył „uniwersytet życia”. Do jego administracji weszli ludzie, którzy pierwszy raz mieli okazję znaleźć się w kolonialnych budynkach La Paz czy Sucre. Socjologowie stawiali analizy, że sama obecność Moralesa na szczytach władzy usuwa psychologiczne i społeczne bariery dla awansu Indian.
W rzeczywistości Morales jest metysem, podobnie jak przeważająca część jego rodaków. Oficjalnie rząd posługuje się danymi ze spisu powszechnego z 2001 roku, według którego 62% Boliwijczyków uważa, że ma indiańskie korzenie. Większość z nich zamieszkuje znajdujący się na zachodzie kraju płaskowyż Altiplano. W kwestionariuszu spisu nie było jednak kategorii „metys”, trudno więc uznać te dane za wiarygodne, tym bardziej że istotą bycia metysem, jest również posiadanie korzeni indiańskich. Według przeprowadzonych przez agendę ONZ w 2004 roku badań 76% mieszkańców Boliwii uważa, się za metysów, a 73% uznaje hiszpański za swój język ojczysty.
Jeśli odsuniemy na bok indiańską retorykę i spojrzymy jeszcze raz na Evo Moralesa przejmującego stery rządów w 2006 roku zobaczymy zbiór lewicowych, etatystycznych i antyimperialistycznych haseł, doskonale nam znanych z historii. Lider Ruchu na Rzecz Socjalizmu doszedł do władzy w trudnym momencie. Od 2000 roku kraj miał pięciu prezydentów. Wschodnie departamenty coraz głośniej domagały się autonomii. Nizinne regiony Santa Cruz, Pando, Tarija i Beni (ze względu na kształt jaki tworzą na mapie określane mianem „półksiężyca”) nie identyfikowały się w żaden sposób z lewicową i indiańską retoryką Moralesa.
Pierwsze lata rządów upłynęły pod znakiem uchwalenia nowej konstytucji i gaszenia wewnętrznych konfliktów. Pod koniec 2008 roku udało się w końcu przyjąć ostateczny projekt ustawy zasadniczej. Określała ona Boliwię jako państwo wielu narodowości, języków i religii. Uznawała istnienie autonomii, ale nie w takim zakresie, w jakim życzyłyby sobie tego wschodnie departamenty. Przeciwnicy zwracali również uwagę, że znacznie zwiększała kontrolę państwa nad gospodarką i dzieliła społeczeństwo Boliwii na dwie kategorie – lepszą (Indianie) i gorszą (pozostali). Przełom 2008 i 2009 to kampania przed referendum konstytucyjnym. W Altiplano dominowała propaganda zachęcająca do głosowania na „TAK”. Półksiężyc wzywał do odrzucenia nowej ustawy zasadniczej. Ostatecznie za konstytucją opowiedziało się 60% Boliwijczyków. Evo dostał zielone światło do przeprowadzenia dalszych reform. Pod koniec 2009 roku społeczeństwo ponownie udzieliło mu poparcia, wybierając na drugą kadencję. Uzyskał 64% głosów, dziesięć punktów procentowych więcej niż w 2005 roku.
Socjalistyczne absurdy
Swoją prezydenturę Morales rozpoczął od spełnienia dwóch głównych postulatów wyborczych – nacjonalizacji sektora naftowo – gazowego oraz przeprowadzenia reformy rolnej, polegającej na rozparcelowaniu latyfundiów. Przyjrzyjmy się bliżej pierwszej z reform. Boliwia posiada drugie co do wielkości złoża gazu ziemnego w Ameryce Południowej, zaraz po Wenezueli. W 1996 przemysł energetyczny został sprywatyzowany. W Boliwii pojawiły się inwestycje na olbrzymią skalę, zagraniczne firmy odkryły nowe potężne złoża gazu. Najbiedniejsze z południowoamerykańskich krajów miało szansę stać się gazowym potentatem na skalę światową. Oprócz eksportu surowca do Argentyny i Brazylii, pojawiła się również szansa sprzedaży gazu do Meksyku i Stanów Zjednoczonych. W tym jednak celu konieczne było podpisanie odpowiedniej umowy z Chile, która udostępniłaby swoje porty. Evo Morales zaczął wówczas organizować protesty, przedstawiając te plany jako zdradę narodową (eksport gazu do imperialistycznych Stanów Zjednoczonych przez porty odwiecznego wroga – Chile). Ówczesny prezydent Carlos Mesa pod wpływem społecznej presji wycofał się w końcu z projektu.
1 maja 2006, w dzień pracy, Morales znacjonalizował sektor naftowo gazowy, przekazując 51% udziałów w każdym prywatnym przedsiębiorstwie państwowej firmie YPFB, nałożył jednocześnie podatek na zagraniczne koncerny w wysokości 82%! Firmy, które zainwestowały w Boliwii olbrzymie pieniądze, zostały ograbione z dnia na dzień. Zwolennicy Moralesa często stwierdzają triumfalnie, że mimo tego zagraniczne koncerny w większości przypadków wcale nie wycofały się z Boliwii. Zapominają jednak dodać, że od tamtego momentu nastąpiła stagnacja. YPFB nie miał ani odpowiedniego know how, ani niezbędnych pieniędzy na dalszy rozwój tego sektora. Nie odnaleziono już żadnych znaczących złóż, brakuje inwestycji, a wydobycie pozostaje na niezadowalająco niskim poziomie.
Koszt importu paliw (benzyny, oleju napędowego i LPG) wzrósł ze 150 milionów dolarów w 2006 roku do ponad miliarda w 2011! Ceny paliw są zamrożone od 2004 roku. Boliwia kupuje paliwo zagranicą, po czym sprzedaje je na wewnętrznym rynku trzy razy taniej. Żeby zakończyć z pompowaniem milionowych dotacji w ten sektor, prezydent ogłosił pod koniec 2010 roku podniesienie cen paliw o ponad 80%. Wywołało to silne protesty w całym kraju, określone mianem „gasolinazo”. Rząd w styczniu 2011 musiał wycofać się z tej propozycji. Problem jednak pozostał i narasta.
Kiedy się podróżuje po Boliwii, jednym z głównych tematów jest kwestia czy na najbliższej stacji benzynowej będzie odpowiednia ilość paliwa, żeby kontynuować podróż. Często proces tankowania kontrolują żołnierze. Ich obecność ma przeciwdziałać kupowaniu paliwa z przeznaczeniem do sprzedaży zagranicą. Ceny w Boliwii są dużo niższe niż w sąsiedniej Argentynie, Chile czy Brazylii.
To nie koniec absurdów spowodowanych lewicową polityką lidera Ruchu na Rzecz Socjalizmu. Państwowej kontroli zostały poddane również inne branże. Ustalano np. ceny produktów spożywczych, w tym chleba. Wprowadzono zakaz eksportu cukru, żeby spowodować spadek jego cen na rynku wewnętrznym. W rezultacie wielu rolników odeszło od uprawy trzciny cukrowej i cukru zabrakło w boliwijskich sklepach.
Morales ma w zwyczaju dokonywanie nacjonalizacji w dzień pracy. 1 maja 2011 pod pałacem prezydenckim protestowali związkowcy, niezadowoleni z polityki gospodarczej rządu. Górnicy widząc efekty dotychczasowych przejęć prywatnych firm przez państwo prosili o pozostawienie kopalni w prywatnych rękach.
Czarny październik
Największy po „gasolinazo” protest społeczny pojawił się pod koniec minionego roku. W połowie sierpnia 2011 Indianie z nizinnego departamentu Beni wyruszyli do La Paz, chcąc w ten sposób zaprotestować przeciwko podpisaniu przez Moralesa umowy o budowie drogi, prowadzącej z Brazylii przez sam środek Parku Narodowego Isiboro Sécure (TIPNIS). Marsz indiański został brutalnie rozbity przez policję, co wywołało protesty i manifestacje w całym kraju. Mimo represji Indianie dotarli do La Paz w październiku 2011. Evo Morales był zmuszony usiąść z nimi do stołu i negocjować. W końcu obiecał wycofanie się z projektu.
W wyniku tych wydarzeń znacznie spadła popularność prezydenta, obecnie oscyluje ona wokół 35%. Wkrótce po tym odbyły się pierwsze w historii wybory powszechne na stanowiska najważniejszych sędziów w kraju. Według najwyższych standardów „indiańskiej demokracji” wszyscy kandydaci nominowani byli przez Ruch na Rzecz Socjalizmu. Opozycja wezwała do bojkotu i odniosła znaczny sukces. Jako że w Boliwii istnieje przymus wyborczy, bojkot polegał na oddaniu nieważnych głosów, których ilość osiągnęła 58%.
Lepszy niż Chavez
Morales położył nacisk na rozbudowę programów socjalnych i edukację. Za pewien sukces można uznać to, że w 2008 roku UNESCO uznało ten kraj za wolny od analfabetyzmu. Zwolennicy Moralesa chwalą również ustalenie powszechnej emerytury dla wszystkich Boliwijczyków, powyżej 58 roku życia. Państwo przejęło na własność wszystkie prywatne fundusze, gwarantując jednak świadczenie również tym którzy nigdy nie płacili żadnych składek. Reforma ta objęła systemem emerytalnym sporą część społeczeństwa, bo według niektórych szacunków w szarej strefie może funkcjonować ponad 50% obywateli.
W czasie rządów Moralesa utrzymywał się stały wzrost PKB (co można jednak w dużej mierze tłumaczyć wyjątkowo dobrą światową koniunkturą na wydobywane w Boliwii surowce), a polityka nacjonalizacji nie była tak drastyczna jak chociażby w ostatnich latach w Wenezueli, przez co udało się utrzymać pewien poziom inwestycji zagranicznych. Lider Ruchu na Rzecz Socjalizmu ma niewątpliwe zapędy autorytarne, ale pod wpływem społecznych protestów jest w stanie modyfikować swoje decyzje. Czy nie jest jednak absurdem uznawać za największą zaletę Boliwijskiego prezydenta to, że nie jest tak zły jak Hugo Chavez?
Zły szlak
Boliwia z całą pewnością obrała złą drogę. Przywrócenie godności rdzennym mieszkańcom kraju nie musi iść w parze z ich zubożeniem, które zawsze będzie następowało na skutek wprowadzania socjalistycznych reform. Posiadanie cennych złóż surowca nie jest gwarancją rozkwitu ekonomicznego kraju. Boliwia jest tego najlepszym przykładem, bo jej rozwój zawsze wiązano z wydobyciem drogocennych złóż (srebra, cyny, stali, gazu), ale nigdy nie doprowadziło to do zapewnienia wysokiego poziomu życia jej mieszkańcom.
Według tegorocznego raportu Banku Światowego „Doing Business”, Boliwia zajmuje 153 miejsce na 183 badanych krajów w rankingu państw przyjaznych rozwojowi przedsiębiorczości. W stosunku do zeszłego roku jej pozycja pogorszyła się o sześć punktów. W Ameryce Łacińskiej gorszy wynik osiągnęły jedynie Surinam, Haiti i najgorszy Wenezuela (w rankingu nie bierze się pod uwagę Kuby). Najlepszy wynik osiągnęły Chile, Peru, Kolumbia i Portoryko. Żeby założyć w Boliwii firmę trzeba przeciętnie poświęcić na to 55 dni, uiścić 15 opłat i wydać na to równowartość ponad 90% średniego boliwijskiego PKB per capita.
Zamiast stawiać sobie za wzór do naśladowania Wenezuelę, może Boliwia powinna raczej spojrzeć na dokonania swojego sąsiada – Peru, który kiedyś borykał się z podobnymi do niej problemami – olbrzymią szarą strefą i złymi warunkami do prowadzenia biznesu. Obecnie, mimo że brakuje mu jeszcze bardzo wiele do osiągnięcia ideału według raportu zajmuje drugą pozycję wśród państw Ameryki Łacińskiej. Nie przeszkadza mu w tym ani duży procent ludności o indiańskim pochodzeniu, ani rząd Stanów Zjednoczonych, ani graniczenie z Chile, ani żaden inny diabeł. Niestety po wysłuchaniu przemówienia Moralesa inaugurującego siódmy rok swoich rządów niewiele wskazuje na to, żeby cokolwiek miało się zmienić. Czy Evo starczy paliwa, żeby dojechać do końca kadencji w 2014 roku?
Autorka tekstu: Ola Plewka – Szmigiel
Bardzo fajny artykuł, ale niestety trochę smutny… Zastanawia mnie jak to możliwe, że "W 2008 roku UNESCO uznało ten kraj za wolny od analfabetyzmu"?
Też jestem ciekawa czy Evo starczy paliwa haha 🙂
Niedawno wróciłem z Boliwii, poparcie dla Evo nawet wśród Indian z Altiplanu spada drastycznie, nikt nie wierzy w to, że wygra znowu wybory. Ludzie wspominają o lekkiej poprawie poziomu życia, ale mieli wrażenie, że z Evo nadejdzie prawdziwa rewolucja, która odmieni ich los. Tacy populiści jak Evo nie są w stanie nigdy zrealizować swoich obietnic:(
ogloszono koniec analfabetyzmu bo od 2006 roku Evo przeprowadzal program alfabetyzacji doroslych z uzyciem kubanskiego systemu 'yo si puedo'.
Evo nie tylko starczy paliwa do konca kadencji, ale I wygra w cuglach kolejne wybory, bo cokolwiek bysmy nie mysleli o jego rzadach, to nie ma on w tej chwili zadnej realnej konkurencji do prezydentury (konia z rzedem temu, kto wskaze wyraznego lidera opozycji, ktory moglby stac sie twarza kampanii opozycyjnej – od 2005 opozycja boliwijska nie moze sie pozbierac I wysunac jednego wspolnego, wygrywalnego kandydata); co do coraz bardziej krytycznych Indian pelna zgoda, niby indianski rzad Evo co krok zdradza badz przeinacza sprawy indianskie, ekonomicznie tez wiele do zyczenia, ale cokolwiek by Indianie nie narzekali, to dla przewazajacej ich wiekszosci Evo pozostaje symbolem gwarantem tego wzglednego co w ostatniej dekadzie osiagneli. Nie ma co przeceniac tez 'oficjalnych' ruchow indianskich tj. cocaleros, CSUTCB, Bartolinas I colonizadores, podczepionymi pod rzad I poprzez kanalay klientelistyczne pomagajacymi mobilizowac bazy do wsparcia rzadu. Nie zapominajmy tez, ze bedac partia wladzy, MAS ma do dyspozycji potezne narzedzia/mechanizmy utrzymywania opozycji w szachu I naklaniania glosujacych na wsparcie 'proceso de cambio' – majac 2/3 w parlamencie I kontrolujac wszystkie sfery administracyjne panstwa, nadzorujac panstwowa ekonomie I kanaly polityki spolecznej – nie bedzie to trudne.
zgadzam się z Tobą Radku, że ma potężne mechanizmy, ale powtarzam, w części Boliwii, wiernej Moralesowi, większość zagadywanych Indian, którzy go w 2006 roku kochali dziś jest na NIE, i to kategorycznie na nie, mówili mi, że czują, że przegra wybory. A mówię o grudniu 2011 roku, kiedy tam byłem ostatnio. Wiem też, że na pewno propaganda jest silna, może zapewne dojść do sfałszowania wyborów. Jedno jest pewne realnie Evo stracił dużo ze swojego poparcia, co jest normalnie na całym świecie, bo w większości przypadków rządzący nie spełniają swoich wyborczych obietnic do końca.
Marcin Plewka a propos polityków, którzy nie realizują obietnic – nasza partia rządząca udowadnia, że można wygrywać wybory nie realizując obietnic:)
zgadzam się z tym, że Evo sporo stracił wśród swojego twardego elektoratu, ale myślę, że jak przyjdzie już czas wyborów, to znowu większość postawi na Evo; najwięcej zależy od tego, czy będzie realna alternatywa dla Indian, dzisiaj takiej nie mają. Myślę też, że Indianom łatwiej wyrazić swoje niezadowolenie w wyborach samorządowych, bo tam mają realną szansę zmiany władzy, ale wybory krajowe rządzą się inną logiką – mając do wyboru Evo, który sporo napsuł, ale też pewne zmiany na lepsze przyniósł, albo kogoś, kto i tak nie ma szans na zwycięstwo w skali kraju, wybiorą Evo. Jeśli do 2014 któryś z polityków opozycyjnych wyrośnie na sprawnego reprezentanta indiańskiego niezadowolenia z szansą na drugie miejsce, będzie szansa na pokonanie Evo w II turze (jeśli oczywiście Evo nie dostanie 50%+1, co jest możliwe).
Dzięki Radku za odwiedzenie naszej strony i ciekawy, merytoryczny komentarz.