Z Riobamba do Nariz del Diablo, przez Andy wiedzie jedna z najwyższych linii kolejowych na świecie. Kiedyś służyła do codziennego przewozu ludzi i towarów, obecnie tę trasę pokonuje pociąg, oblegany głównie przez turystów. Wyrusza z Riobamba trzy razy w tygodniu i kosztuje 11 dolarów w obie strony. Właśnie na ten pociąg odwozi nas wcześnie rano taksówką Fabien. Spodziewaliśmy się jakiejś turystycznej tandety, a tymczasem widzimy prawdziwy pociąg towarowy, z jednym wagonem pasażerskim, w którym prawie nikogo jednak nie ma (zaledwie kilka Indianek). Za to… dach pociągu jest pełen ludzi. Siedzą dosłownie jeden przy drugim. Wygląda to naprawdę fajnie.
Ściskamy po raz ostatni Fabiana i również wdrapujemy się na dach. Dziwne, nikt nie zajął miejsca na samym przodzie pociągu, tuż za lokomotywą i platformą z kamieniami. Zajmujemy je my. O godzinie 7 ruszamy! Przed siebie. W serce Andów! Szczyt Chimborazo widać tak wyraźnie jak nigdy.
Niestety, beztroskie podziwianie pejzaży zostaje zakłócone przez… przeszywające zimno. Jak skończeni idioci na podróż na dachu pociągu przemierzającego wysokie góry nie założyliśmy nawet kurtek… Mamy na sobie jedynie polary. Ludzie obok nas naciągają na głowy czapki, z plecaków wyjmują rękawiczki. Siedzący nieopodal Amerykanin zakłada trzeci sweter, kaptur i zakrywa sobie 3/4 twarzy szalikiem. Mam ochotę przywalić mu w mordę. Zamarzam. Marcin też. Na całe szczęście po około 40 minutach pociąg się zatrzymuje i mój rezolutny brat szybko zeskakuje z dachu, odnajduje w wagonie nasze plecaki i wyciąga z nich przecudowne, cieplutkie, chroniące od wiatru i zimna kurtki, w które natychmiast się ubieramy! No i możemy w końcu z przyjemnością kontemplować to, co ma nam do zaoferowania ekwadorska przyroda.
Kolorowe zbocza Andów, małe wioski, pozdrawiający nas Indianie. Dojeżdżamy do pierwszego miasteczka – Guamote, w którym robimy 15 – minutowy postój. Jedziemy dalej. Kolejne miasteczko i w końcu już tylko góry i jazda nad po krawędzi przepaści. Około 13 dojeżdżamy do skały, której kształt skojarzył się komuś z nosem (diabła), stąd nazwa „Nariz del Diablo”. Tutaj pociąg zawraca. Wysiadamy w Alausi i bierzemy autobus do Cuenca – kolejnego miasta na naszej trasie.